Choć mi w niejednem raj promieniał oku,
Zawsze-m był — zda się — w lody skrysztalony.
Nieraz na przekór tajemniczym głosom
Mówiłem: padnę do kolan dziewczęcia,
Modlitwy śpiewać będę jej niebiosom,
Żal swój ukoję ciepłem jej objęcia.
Przeklnę widziadło, co mię jako zmora
Dusi bez końca... I w gorzkiej spowiedzi
Powiem jej wszystko... Pewnego wieczora
Wyznałem miłość... Lecz był to brzęk miedzi.
Pamiętam dziewczę jedno takie świeże
Jak biała lilia albo wiosny ranek,
Której–by życie mógł złożyć w ofierze
Przeanielony czarem jej kochanek
Tej ja mówiłem z żalem i goryczą,
Jak strasznem życie moje poszło kołem:
I, nienawiścią płonąc tajemniczą,
Jej przysięgałem, ciebie przy niej kląłem.
A wtedy ona — jakby tuż przy sobie
Jakiegoś cienia czuła grozę świętą,
Wołała do mnie w boleśnej żałobie:
»Ty mnie nie kochasz, ale tę wyklętą!«