JĘDREK
Sir Jonatan Robinson był w rozpaczy. — Wiosna
W zieleń uhaftowała pól szerokich krośna,
I oddech jej zefirów życiodawczych pełny
Bujnem kwieciem uśnieżył plantacye bawełny
I zdało się, że piękny będzie zbiór. Lecz latem
Były żary ogniste. — Gorejąc nad światem
Niby Tyfon ogromny — z złowieszczemi szumy
Słońce niosło bawełnie śmiertelny jad dżumy.
I na krwawych promieniach niszczyciele duchy
Ku łanom — bielejącym jak motyle puchy,
Albo stada owieczek na zielonej łące,
Zleciały drobnych stworzeń tysiące — tysiące —
Leciały — skąd? — nikt nie wie. Z nad równika żarów,
Jak niezmierzona chmura powietrznych talarów.
I słońce zakrywały swym czarnym ogromem
I padły na bieliźnie pól śmiertelnym gromem.
Niepowstrzymane roje szarańczy — bicz boży —
Którego nic nie wstrzyma i nic nie zatrwoży,
Ni wodotryski nafty — ani armat huki —
Płyną, coraz się w szersze rozlewając łuki...
Płyną w szklanym pobrzęku muzyki skrzydlatej,
Płyną — płyną i płyną, niszcząc białe kwiaty.
Urodzone z słonecznych ogni rozpalonych,
Legły, na stadach owiec, w kwiaty przemienionych —
I to, co umaiły wiosenne zefiry,