I sośnia wielkiej w budynkach wygody,
I kadzidłowéj jałowiec jagody.
Trzeci raz różnie próbując ochłody,
Chodzę po brzegach przezroczystéj wody;
Tam mam dostatnie chłody topolowe,
Olsze czerwone i wierzby domowe,
Chwast dereniowy więc i rokicinę
I chłodne bagno i złotą wierzbinę.
Ale cóż potym? lubo ta zasłona
Schroni méj głowy od Hiperyona;
Lubo mi na czas psia gwiazda sfolguje:
Zaraz te pustki miłość opanuje.
Próżno się tedy cieniem zwierzchu chłodzę,
Gdy w sobie noszę ogień i z nim chodzę.
Kiedy pobożnéj piesek Erygony
Zetlałe palił role i zagony,
Tam, gdzie krynica przezroczyste swoje,
Między drzewami, pędzi żywe zdroje,
Zdybałem śpiącą kochaną dziewczynę.
Za poduszkę jéj trawa, za pierzynę
Cień był dębowy, a szum z bliskiej wody
Smaku dodawał do snu i ochłody.
Zefir jéj suknią poddymał, a mali
Kupidynowie nakoło igrali.
Jeden jéj włosy trafił, drugi w ucho
Coś o miłości poszeptywał głucho,
Ten na nią wieje; ten urwane zioła
W śliczne natyka warkocze dokoła;
Ten różą równa z rumieńcem, ten śliczną
Białą lilią równa ze płcią mleczną.
Ale jeden z nich, nad insze swawolny,
Kształt jej rozpinał, i do piersi wolny
Oczom swym przystęp sprawił, i w te znoje
Tam chłodził oczy i swoje i moje;
Lecz mię tą swoją przysługą tak zdradził,
Że więcej we mnie zapału wprowadził.
Którym bez miary będąc zapalony
I ze sił wszystkich prawie wyprażony,
Padłem podle niéj, i to w śliczne usta
To w piersi, których nie kryła już chusta,