Drzewo-m jest świeże, ale nic nie rodzę.
Korzeń mam w głowie, na gałęziach chodzę,
Listopad u mnie bywa i wśród lata,
Cieszy mnie tego ochędożka świata,
I gdzie ja przejdę, kędy się zawinę,
Tam zaraz piękniéj szpetnego nie minę;
Podczas mnie w konia zamienią z rozpusty,
Lecz owsa nie jé i nie będzie tłusty.
Gdy mnie rozedrą, to nawiedzam dzieci,
Choć u nich nie mam ni łaski, ni chęci.
I wasi starzy tak twierdzą ojcowie,
Choć mózgu nie mam, że mózg ostrzę w głowie.
Tak za tą różnych sposobów przysługą,
Raz bywam mistrzem, a drugi raz sługą.
Biały-m małżonek czarnéj miłośnice,
Związany w ścisłe tak z nią tajemnice,
Że mnie rozdzielić same z moją drogą
Nieba nie mogą.
Winnych uwalniam i niewinnych łaję,
Największy despekt odnoszę w chorobie,
Wzniecam to pokój, to zwady, przyczynki
I pojedynki.
Wszędzie m w obrocie: dwór, wojsko, sejmiki,
Nie obędą się bez mojéj praktyki;
Poselstwo noszę i bywam téż złoty,
Idąc w zaloty.
Sam bez afektów, różne w ludzie leję:
Gniew, miłość, żal, śmiech, bojaźń i nadzieję.
We mgnienia oka, choć nie mam czém płacić,
Mogę zbogacić.