Zebrana w złotą sieć kosa sowita,
Miększa niż jedwab i niż len, nie w sznurze
Lub utrafiona, lub w warkocz powita,
Lub rozpuszczona, lub zdjęta ku górze.
Im wolniéj pływa, barziéj serce chwyta
W złociste fale i w kosztowne burze.
Krępuje wiatry złotemi łańcuchy,
Kiedy powiewne igrają z nią duchy.
Zupełne piersi, krasa ślicznéj szyje
Szczęsnemu sercu wyściełają łoże,
Które, gdy na nie z ich blasku mdłość bije,
Dwie tam ruchome poduszki mieć może.
Śniegiem się zdadzą, ale ten śnieg kryje
Ogień, co piece lemneńskie przemoże,
I zdoła, chociaż rozdzielon na poły,
I salamandry popalić w popioły.
Patrzy Kupido i z cudu swe grzebie
Zmysły w niepamięć z słowy matczynemi.
„W niebie-m-że ja to? (sam mówi do siebie),
Czy ta twarz niebem? czy niebo na ziemi?
Aleć się czuję, żem ci przecie w niebie,
Żem między duchy błogosławionemi!
Jeślim nie stracił zmysłów do ostatka,
Wzdyć to jest Wenus! wzdyć to moja matka!
„Ale nie; darmo równać się ich sile!
Niech się z nią matka nie równa, nie parzy!
Tak matce sławę wzięła, w jednęż chwilę
Synowi serce i ogień w nim zarzy.
Kto żyw wytrzyma (w tym się nie omylę)
Jad zdradnych oczu, postrzały téj twarzy;
Może zdrów pełnić z trucizną kieliszki
I na morderskie patrząc bazyliszki.