Strona:Poezye oryginalne i tłomaczone.djvu/270

Ta strona została przepisana.
CXXXI.

Skoro te goście wiatr stawił w podwoju,
Trudno wymówić, jak im siostra rada:
Całuje, ściska, wiedzie do pokoju,
Do pysznéj łaźni, smacznego obiada.
Widzą po sprzęcie i po ściennym stroju,
Że siostra panią, choć sług jéj gromada
Nie da cię widzieć. Skąd, szpiki i kości
Już im jad chciwéj przenika zazdrości.

CXXXII.

Pytają, kto tych dostatków jest panem?
Kto jéj kochanek i jakiéj postaci?
Ona, pod prawem będąc zakazanem,
Zmyśloną mową tę ciekawość płaci:
„Mój mąż mchem (mówi) jeszcze nietykanem
Porasta, ani pod brzytwą go traci;
Srodze myśliwy, dlatego przy stole
Nie siedzi z nami; jachał z rana w pole“.

CXXXIII.

Ucieszywszy się i udarowawszy
W perły i w różne klejnotów rodzaje:
Odprawuje ich, i ucałowawszy,
W łaskę się przez nich rodzicom oddaje.
A Zefir, znowu skrzydła swe rozwiawszy,
Niesie je w tamte, gdzie je wziął był, krajem
Siecze powietrze i we mgnieniu oka
Stawia, gdzie pusty wznosi wierzch opoka.

CXXXIV.

Jak prędko z lotnych skrzydeł wietrznych zsiadły.
Ledwie tak jedna, jako druga żywię;
Ogień zazdrości dopieka im zjadły.
I starsza mówi: „O jako fałszywie
Wróżki, choć boskie, o téj siestrze zgadły,
Kiedy o strasznym bajały jéj dziwie
Za męża! A to, ona jest prawdziwem
Sama zaiste, ale — szczęścia dziwem.