W tym stała, odtąd tak stroni przede mną,
Że nie chce mówić, ni się widzieć ze mną.
Już to potrzykroć żeniec robotliwy
Skronie opuścił wesołemi żniwy,
Już tyle razy przykry mróz zimowy
Otrząsł gałęzie z liścia i dąbrowy,
Jako się gniewa; ja wszytkie sposoby
Zwoływam, wszytkich zażywam, jakoby
Przejednać, oprócz śmierci; wezwę i téj
Na ubłaganie dziewki nieużytéj,
I umrę z chęcią, gdyby można było
Wiedziéć, że jéj to albo będzie miło,
Albo żałośno; bo bez dwojga tego
Nie wiem poprostu życzyć sobie złego.
Prawda, że litość byłaby nagrodą
Słuszną za wiarę, któréj z taką szkodą
Strzegłem, i za śmierć, którą wnet umieram,
I tym posługi kończę i zawieram.
Ale zaś nie śmiem życzyć tego, żeby
Płacz najśliczniejsze miał trapić pod nieby
Oczy, albo to cierzpiéć dla mnie miało
Serce, gdzie moje własne spoczywało.
Ej! czy podobna, gdyby te słyszała
Słowa, żeby się poruszyć nie miała?
Nie wiem; ucieka przed rozpoczętemi,
Jak wąż przed klątwą, słowami mojemi.
Żyj wesół, bracie! Ruszę ja w tym głową,
Że się z nią miłą ucieszysz rozmową.
Nic mi nie sprawisz, albo cię odprawi,
Tak jako i mnie, albo jeśli sprawi
Twoja namowa, że mię raz posłucha,
Przecie na moje prośby będzie głucha.
Czemu tak wątpisz?
Ach! słuszną przyczynę
Mam złéj nadzieje! Bo i to, że zginę
W téj okrutności, i to, że zapłaty
Nie doznam za swe usługi i straty,