Tym mi cięższa śmierć, im mi dłuższa będzie.
Ale ty pocóż trzymasz mię w tym błędzie
I czemuż nie chcesz przez różne dowody
Od śmierci odwieść? Nie zysku, lecz szkody
Życzysz mi, Daphno, kiedy mi żyć radzisz,
I ślubujesz to, że mi poradzisz.
Ej, nietrać jeszcze, Amynta, nadzieje,
Kiedy uważysz, co się z tobą dzieje.
Nic ci się w sprawie twéj nie pogorszyło,
Bo nie okrutne serce odpędziło
Sylvią w ten czas nagą bez odzienia,
Lecz w tym dobrego przymiot przyrodzenia.
To moje zdrowie, nic sobie nie tuszyć,
Rozpaczać, ani dać się więcéj ruszyć
Dobréj otusze, która mię zdradziła.
Znowu-by teraz rada ożywiła
W sercu, niestetyż, żebym został żywy!
Lecz gorszy nad śmierć żywot nieszczęśliwy!
Żyj i w téj biedzie i doczekaj czasu,
Kiedy cię dźwignie miłość z tego kwasu.
A doczekasz się pragnionéj nagrody
Tego, coś widział w nagiéj dziś u wody.
Ach, tak się szczęściu i miłości zdało,
Żem jeszcze cierpiał i ponosił mało;
Że mi obrokiem tym oczy napasły,
Którego dostać nadzieje zagasły!
Ach, ach! już to mam do naszéj dziedziny
Przynieść ja, roznieść żałosne nowiny?
Kiedy się dowiesz, co się z tobą stanie,
O swéj Sylviéj, zgrzybiały[1] Montanie,
Osierociały ojcze! Ach, niebożę
Ojcze, którego zwać ojcem nie może!
Słyszę głos smętny!
- ↑ W rkp. zgrzybiałey.