Strona:Pogrzeb Shelleya.djvu/13

Ta strona została uwierzytelniona.

Zapóźno słońce weszło na lazury...
Nieś teraz falo, nieś na brzeg w pokorze
Swą złotą arfę — to serce natury...

Dwa dni nad morza kamienistym brzegiem,
Śród traw płaczących zielonej posoki,
Pod gwiazd błądzących promiennym noclegiem
Samotne wieszcza spoczywały zwłoki.
Po szumach bluszczów i rododendronów,
W spóźnionym żalu, na wiatry i chmury
Wieść płynie pełna pogrzebowych dzwonów,
Rozlewająca się w jękach natury.
Motyli roje, chóry ptasząt śpiewnych,
Trawy, bolesnym chwiejące się dreszczem
I wszystkie kwiaty w szumach modlitewnych
Niby siéroty płakały nad wieszczem.
W ciszy porannej i wieczornej ciszy,
Co umarłemu całowała skronie,
On, zda się, roił, że wołania słyszy
Tych, co na ziemi zostawił po zgonie.

I oto, niby magnetyczną siłą,
Zaklęta mocą jego sennéj mary,
Gromadka ludzi szła — nad tą mogiłą
Stanąć: były-to włoskie karbonary.
Ten, co im piérwszy mówił o Rzymianach
I o ich wnuce bohatérskiéj Cenci,
Umarł... samotny na wzdętych mórz pianach:
Już nigdy lutnia jego nie zadźwięczy!
Nagle poruszył się gaj niedaleki,
Szli to druhowie, co wieszcza szukali.
Był tam Iryjczyk; były tam dwa Greki
I smętny Kirkor z północnéj oddali,