Strona:Pogrzeb Shelleya.djvu/17

Ta strona została uwierzytelniona.

I, magnatyczną tkwiąc źrenicą w sośnie,
Paraliżuje pnie drew i wypija
Soki żywiczne... I rośnie — i rośnie,
Rośnie gadzina... Z nowych skier potokiem
Wypełza wielką hydrą purpurową,
I z czarnych dymu kłębów wstaje smokiem,
I znowu pada i wstaje nanowo.
Wstaje potężna, zbrojna w głów tysiące,
Kędy widomie złota krąży jucha,
A z paszcz jéj zieją szkarłaty gorące...
Aż z nich olbrzymi jeden pożar bucha.

A zdał się, groźny, jako ziemi wnętrze,
Żarów serdecznych ogniami rozdarte,
Które w jéj głębiach rwą piętro po piętrze,
Wstrząsając żył jéj mineralnych kartę.
Stubarwnym ogniem znoszą zrąb po zrębie,
Burząc dyamenty, żelaza, granity:
To, co na szczytach było, pchają w głębie,
Co było w głębi, unoszą na szczyty.
Unoszą w górę złoto i pyropy,
W dół sino-modre pchają ametysty,
Wokół rubinów rozléwają snopy,
I almandyny i topaz przejrzysty.
Chryzoberyle zielonemi wstęgi
Lśnią, by wnet zadrgać w purpury welony:
Tu wszystkich pnrpur i szkarłatów kręgi
Rozżarzonemi bryzgają korony.

I coraz jaśniéj, szérzéj, purpurowiéj,
I coraz równiéj, jednostajniej, ciszéj,
Ciała poety uległy czarowi,