Strona:Pogrzeb Shelleya.djvu/18

Ta strona została uwierzytelniona.

Rozserdeczniony złoty płomień dyszy.
I stał się piękny taki, jak róż wieńce,
Jak wschody słońca, jako jutrzni czary,
Jak pnie korali, jak kalin rumieńce,
Jak usta dziewic, jak zemsty sztandary.

Słońce zachodzi. Amarantu strugą
Płonie powietrze. Białe wieńce kwiatów
Same goreją pod tą świetlną smugą
Pełną pyropów, purpur i szkarłatów.
Ludzie kolorów grą, żarem płomieni
I jednostajnym tchem ich i natury
Ciszą olśnieni, jak gromada cieni,
Stali naokół w tém morzu purpury.
Purpura ognia i lasów zielenie,
W dali wód morza błękitne zwierciadła
W tak harmonijne składają się cienie,
Że, zda się, tęcza na ziemię upadła.
Na niebie drgają zachodu opale,
Słońce rozwija swoje złote żagle,
I zwolna płynie przez błękitów fale,
By innym światom zapromieniéć. Nagle
Spurpurowiało z podziwu. Od ziemi
Zda się ku niebu wschodzi drugie słońce.
Ach, to ogniowy skrzydły ogniowemi
Wschodził duch wieszcza. I mówiło słońce:

Kochanku mój! Z skrzydlatych skier ogniska
Ty wracasz znów ku tarczy méj świetlanej.
Pójdź do mnie, pójdź! Z méj piersi wiecznie tryska
Zórz myśli twych pierwotny zdrój różany.
Był straszny bój, gdzie wszystkie mroków siły
Tchem burz i chmur zawiały ponad słońcem,