I w grozie ich do zimnej padł mogiły
Ten, który był mych blasków świetlnym gońcem.
O, nie zmarł on! o, nie, on nieśmiertelny,
Odżyje znów silniejszy, promienniejszy,
A jego grób płomienny i popielny
Serdecznej krwi mu pulsów nie umniejszy.
Bo puls ten drgał w takt pulsów wszechprzyrody
I w złoty blask słonecznych ideałów:
Zbudzą się znów harmonii wieczne głody,
Wstaną z tych skier do nowych walk zapałów.
Nie zawsze mrok zwyciężać będzie słońce,
Nie zawsze wir mórz fale wichrzéć będzie,
Nie zawsze śnieć zatruwać chléb na łące,
Nie zawsze jęk w niebiosów bić krawędzie.
Nadejdzie czas, gdy wszystkie mroku chmury
W wieczystych zórz zapadną się promienie:
Ustanie bój człowieka i natury
I wyschną łzy — i wyschną krwi strnmienie.
Kochanku mój! Atomie méj istoty,
Wróć do mnie, wróć! W me złote leć etery!
Z ognia mych wnętrz twe sny i twe tęsknoty
Zapłoduią świat w odrodzeń wieczne ery.
Kochanku mój! Twe złotostrunne pieśni,
Zmienione w słońc i gwiazd promieniowanie,
Ozłocą dzień, co w tęczach ncieleśni
Sen twoich snów — żywiołów pobratanie.
Wejdzie twój duch w me złote skry słoneczne
I w wiatrów szum — i w srébrny szlak obłoku —
Natury pierś roztkliwi w łzy serdeczne
I będzie siéw z tych żyznych łez potoku.
Kochanku mój! Atomie mojéj treści!
Proroku zórz! Pieśniarzu ty natchniony!
Strona:Pogrzeb Shelleya.djvu/19
Ta strona została uwierzytelniona.