Z promieńmi słońca w hymen połączonéj,
Coś ze mną płakał téj ziemi bezchlebnéj
Słuchaj! Jam osierocony!
Tyś zmarł! O mamże, łzami przesiąknięty,
Błądzić po niebios żałobnych przestrzeniach,
Czyli mam rozwiać się i firmamenty
Rozognić w głodów płomieniach?
Czy moje skony i me zmartwychwstania,
Wzajemnych cierpień płynące koleją,
W tej zorzy dalnéj, którą mrok zasłania,
Nigdy nie rozsłonecznieją?
Od świtu czasów błądzę po niebiosach,
Zielone gaje przyodziéwam kwiatem
I żywe soki budzę w złotych kłosach,
Tęskniąc za wieczystém latem.
Łzy moje własne, od miłości płodne,
W spiekłe ich usta posyłam krynicą:
Ja nasyciłem te roślinki głodne —
Niech one ludy nasycą...
I wieszcz chciał, zda się, rozkować pyropy,
Wstać i na srébrną leciéć łódź obłoczną,
Lecz groźny żywioł już mu zwęglił stopy,
Co wnet popielić się i próchniéć poczną.
Rozpętał wreszcie ze swych nóg kajdany,
I przelękniony płomień je porzucił
I biegł ku oczom. Lecz, morzem oblany
Błękitném, cofnął się; ale powrócił
Jeszcze zuchwalszy i dzikszy. Do wnętrzy
Tych dwu widzących okien ducha wkroczył —
I jął wysysać promienie ich tęczy
I gryzł łakomie — i barwy ich mroczył.
Strona:Pogrzeb Shelleya.djvu/21
Ta strona została uwierzytelniona.