Strona:Pogrzeb Shelleya.djvu/23

Ta strona została uwierzytelniona.

Umarłe krzywdy z grobu wskrzeszę.
Cichym sznmem ulecę nad chaty wieśniacze
I na miejskie poddasza tchnienie swe poniosę,
I wszędy, gdzie kto jęczy, i wzdycha i płacze,
Wejdę i rozpłynę się w pociesienia rosę.
Do kopalni podziemnych wejdę tam, gdzie gazy
Trujące palą oddech; gdzie spojrzenie mroczy,
Pył kruszców; gdzie królestwo jadów i zarazy,
Tam oczyszczę powietrze i rozjaśnię oczy.
Wejdę do tych ponurych zamków z krwawéj cegły
Tam, gdzie ku stal topiącej, płomiennej pożodze,
Po nędzny chléb zgłodniałe gromady przebiegły:
Otrę im pot ze skroni, tchnieniem swém ochłodzę.
Wejdę do zimnéj izby studeuta, co nocą
Niezmordowanie czyta Hipokratów księgi,
Walcząc z nędzą, by w życie wedrzeć się przemocą,
I pokażę mu nowych ideałów kręgi.
I wejdę do tych zamków, gdzie tryska w puharach
Wino; gdzie złote lampy świécą ucztom sutym,
I ukażę potężnym zamki ich w pożarach,
I przelecę nad nimi w strzał duszczu zatrutym,
Bo mój oddech nietylko promień słońca zléwa,
Lecz płynie téż po dżumy zabjóczych miazmatach;
Nietylko niesie morzem budulcowe drzewa,
Ale téż się rozżarza w krwawych łun szkarłatach!
Bom ja pieśnią skowronka — i orła peanem,
Bom ja białą chorągwią — i plachtą skrwawioną,
Bom ja cichym zefirem — i dzikim orkanem,
Bom ja grobem z potęgą życia utajoną.
Wejdę wszędzie. W postaciach zjawię się tysiącznych,
Świadomość rzucę w mózgi, przebudzę natnrę.