I jak tyś dawniéj płakał jego losów,
Tak on dziś płacze ciebie i tak woła:
Pośród żałosnych czarnéj Gei głosów
Tyś była głucha na losy anioła,
Uranio, matko, którą każdy atom
Czuje troskliwą u swojego czola!
Ha, czyliż koniec już słonecznym latom?
Ha, czyliż mroków teraz moc zwycięży?
Na wiekiż ziemia oddana jest katom?
Na wiekiż ziemia jest królestwem węży?
Czy jasnym dnchom na niéj miejsca niéma?
Czy jéj bolesny poród myśli cięży?
Czy chce być ciemna, i głucha, i niéma?
Zamilkłoż na niéj marzeń i swobody,
Płomieni, grobów i życia poema?
Rozwianeż mroki? Nasycone głody?
Zaspokojoneż te źądze szlachetne
Światła i prawdy?
Nie strach, że rzucą pokolenia setne
Przekleństwo na te dni ponurych syny,
Że wielkie duchy zmarły w nich bezdzietnie —
I, że przyparci do ziemskiej niziny,
Nie szturmowali o niebios podwoje,
Jako Chrystusy, lub jako Kainy?
O, gdzież, Uranio, było ramię twoje,
Żeś dała zginąć twojemu dziécięciu,
Co za twé gwiazdy prowadziło boje
Strona:Pogrzeb Shelleya.djvu/25
Ta strona została uwierzytelniona.