Strona:Pogrzeb Shelleya.djvu/26

Ta strona została uwierzytelniona.

I w jédnéj duszy mieściło ujęciu
Anioła z skrzydłem snieżno-białém — Chrysta,
Z tym, który nosił miecz o krwawém cięciu,

Z Kainem... Gdziéżeś ty była gwiaździsta?
O, pójdź ty ze mną! Pójdź do Endymiona,
Tam ciszy zazua twoja dusza czysta —

Tam nieśmiertelna czeka cię korona
I światłość, która nigdy się nie zmierzchnie,
Wysnuta z własnéj twojéj duszy łona..

W jéj blasku żadna z twych mar ci nie pierzchnie,
Bo może tylko pod tych gajów listuią,
Które zielenią wiecznych sfer powierzchnie,

Może się tylko tam urzeczywistnią
Sny twe...“

I zamilkł Alastor i w zgrozie
Widział, jak krzaku płomiennego rózgi,
Urągające uśpionéj mimozie,
Oczy jéj zjadłszy, szły pożérać mózgi.
I płomień wpił się, niby robak wstrętny,
W onego gniazda wielkich myśli zwłoki...
Alastor milczał, jakby czekał smętny,
Czyli nie spadną kropliste obłoki,
By zgasić pożar. Widząc łunę złotą,
Jak gwar tych myśli, co chcą brzmiéć, zagłusza,
Spojrzał ku bogom z szyderczą zgryzotą
I jął się modlić do Promotensza.
I Promotensz przybiegł. A na czole
Miał jasność wielką. Znać, że bogom krewny.