I piorun w dłoni — i oczy sokole —
I nsta kraśne miał — i mówił gniewny:
Jowiszu, wiecznież jesteś głodny krwi
Tych, których dusza z twéj potęgi drwi,
Tych, co w pioruny twoje patrzą śmiało?
I śmierć posyłasz im zlodowaciałą,
Gdy złoty tron twój przed ich wzrokiem drży?
Syny mroków, wyście głodni
Wiecznie dusz i ciał człowieka:
W swym szale nawet i zbrodni
Jowisz dokonać nie zwleka.
I teraz, władco mściwych piorunów,
Ducha wydarłeś ludzkości,
Co jaśniał ziemi w wieńcu zwiastunów
Zórz nieśmiertelnych przyszłości!
Lecz nie tryumfuj ty, groźna potęgo!
Niechaj się wszystkie twe tytany sprzęgą,
By synom światła śmierć posyłać wieczną:
Nowi się zjawią i w gwiazd drogę mleczną
Puszczą się szlaki nowemi!
I zedrą tajną Izydy zasłonę
I spojrzą w słońca oblicze złocone!
Jowiszu, słuchaj! Ja wyzywam ciebie,
Jowiszu, pomnij! Pókiś ty na niebie,
Dopóty jam jest na ziemi!
Jam Prometeusz, przykuty do skał,
Codziennie orzeł wątrobę mi rwał,
Codzień odrasta. Przyszedł syn Alkmeny,
Rozerwał pęta, aż drżały hyeny
W górach Kaukazu. I jam znowu wstał...
I znów z bogami walczylem
Strona:Pogrzeb Shelleya.djvu/27
Ta strona została uwierzytelniona.