Z skronią, bólami wieku pomarszczoną:
Jak lew potężny, co zdziéra okowy
Powietrzem pustyń chcąc napoić łono.
Jak niecierpliwy orzeł ku samotnym
Leciałeś szczytom, aby z ich wyżyny
Spojrzéć na ziemię, i ludom bezlotnym
Wołać, by z prochu wstały jak Kainy.
Na czole twojém każde swe cierpienie
Wiek twój ponury jadowicie znaczy:
I twa ironia cała i zwątpienie
W jednę się otchłań zapadły — rozpaczy!
W szale twych pragnień, niedosiężnych glinie
Chciałeś w duiu jednym, o geniuszu dumny,
Zburzyć świat stary, aby na ruinie
Nowego świata postawić kolumny.
I brzmiał twój bardon tak, jak huczą gromy,
I z burzą w sercu przebudzone ludy
Wstawały, jako duch zniszczeń świadomy:
Lecz nie dość zniszczeń, aby stwarzać cudy!
Któż cię dopełniał, jak twórcza potęga
Dopełnia zniszczeń moc; jak słodka cisza
Dopełnia burzę, co piorunem sięga
W szczyty najwyższe, by strącić Jowisza.
Orle samotny, coś potężnym głosem
Wyzywał króle, bogi i tytany!
Oto ten geniusz, co nad twym chaosem
Lśnił jako tęcza — twój druh ukochany.
On, jak natura, tak szedł niewzruszony.
Nie jédna ziemia ta i nie wiek jeden,
Lecz cały wszechświat — i wszystkie eony
Były mu drogą, któréj celem Eden!
Strona:Pogrzeb Shelleya.djvu/30
Ta strona została uwierzytelniona.