Strona:Pogrzeb Shelleya.djvu/31

Ta strona została uwierzytelniona.

A przeto wszystkie rany człowieczeństwa,
Co w twojém sercu nieciły wybuchy,
Były mu tylko jak stopnie męczeństwa
Na szczyty. gdzie się doskonalą duchy.
A przeto poza krwi i walk zasłoną
Widział on zdala jutrznię na błękicie,
I z wiecznie jasną i niezachmurzoną
Źrenicą przeszedł bólu pełne życie.
I wszystko, co się nam zdaje wieczorem
I złém — i grobem: na tych zórz lazurze
Chwilą jest tylko — i tylko pozorem,
Co drga w wiecznośei — i znika w naturze.
Od zła ku dobru, od mogił do życia
Wieczyście idzie świat, ku słońcu idzie:
Kto zna tę prawdę — mimo chmur powicia —
Już niby w przyszléj żyje Atlantydzie.
On znał tę prawdę. Wiecznie pierś natury
I pierś człowieka ranią się nawzajem:
Lecz sią rozpierzchną krwią zalane chmury
I będzie ziemia wszechzbratania rajem.
Duch jest człowieczy synem niepokoju!
Natura matką wiekuistéj ciszy:
I duch z naturą w nieustannym boju
Trwa, aż miłością cały świat zadyszy.
Aż oto miłość, co przyrodę całą
Ogarnia jedném tchnieniem nieskończoném,
Zabrzmi żywiołem symfonią wspaniałą,
Aby je wszystkie otulić swém łonem.
On był naturą samą niewzrnszoną,
On nieśmiertelną był jutra ludzkością —
Która z naturą zbratała swe łono:
On był ich wiecznym związkiem, ich milością.