Bogowie, przyjmcie wy ducha poety,
Niechaj obłoczne w eterze najady
Ucałują go nad brzegami Lety,
Niech go uniosą na wieczne biesiady.
Płyń, płyń, o druhu, w one mroki wieczne
Czarnéj otchłani, któréj głuche wrota
Otwiérają nam krainy słoneczne,
Gdzie niezagasła płonie zorza złota.
Ja ci zazdroszczę, o druhu mój miły,
Że już dobiegłeś swoich cierpień kresu,
I ja przeczuwam już oddech mogiły:
Znużony duch mój pragnie snów Hadesu,
I mojej śmierci już czas niedaleki,
I ja niedługo podążę w twe ślady!
Słyszysz... już ze snu zbudziły się Greki,
Słyszysz... zmartwychwstał geniusz Hellady!
O bracia Grecy! oto dzień jest blizki,
Co z jego sercem wasze serca zbrata:
Niech waszych bogów słoneczne uściski,
W słońce na wieczne uniosą go lata.
Czas już, o Grecy, rzucić miękkie puchy
I podnieść krwawy miecz Agamemnonów!
Bo niedaleki dzień... A wasze duchy
Niechaj nie zadrżą na wiatr Maratonów.
Słuchajcie, greckie fanaryoty! Wyście,
Jako wylękły dziki tygrys, który
Na chwilę skrył się w ciemnéj gęstwy liście,
Lecz wnet zatopi we wrogach pazury.
Wstańcie tygrysy, wstańcie Heraklidy!
Na krwi potokach, na gruzach niewoli,
Przybliżcie zorzę owéj Atlantydy,
Co lśni proroczo w tym ogniu pinioli.
Strona:Pogrzeb Shelleya.djvu/34
Ta strona została uwierzytelniona.