Strona:Posażna panna.djvu/006

Ta strona została uwierzytelniona.




I.

Późnym lipcowym wieczorem toczyła się wśród ulewnego deszczu, a raczej skakała po kamieniach gościńca wiodącego do Zakopanego, bryka góralska. Pod przykrywającem ją przemoczonem płótnem dzwoniło zębami czterech podróżników. — W głębi, okryty szalami i pledami, siedział z głową zasuniętą głęboko w kołnierz paltota skulony sędzia Kazimierz Spisowicz, barczysty i wysoki mężczyzna, a ilekroć odjął od ust pulchną rękę, zapobiegającą wdychaniu zimnego powietrza, pozwalał ujrzeć rumianą, pięknym wąsem ozdobioną twarz, znamionującą iście żelazne zdrowie jej właściciela. Obok niego mały, ruchliwy i chudy przyjaciel, Władysław Kolski, rozprawiał szeroko u ożywczości górskiego powietrza, usiłując przekrzyczeć turkot bryki:
— Powietrze górskie, to balsam! Zobaczysz Kaziu, że nie będziesz żałować tych wakacyj. Będziesz mi dziękować, że cię namówiłem w góry. Góry! ach! to mi świat! uczysz się walczyć z przeciwnościami, zwyciężać trudności. Co to za przyjemność przeskakiwać przepaście, brodzić po śniegu, zjeżdżać po lodzie, piąć się pod niebo po ostrych granitach, stanąć u szczytu i jak pan stworzenia...
— Zjeść przekąskę na wysokości ośmiu tysięcy stóp nad poziomem morza! — dokończył trzeci podróżny, wesoły, wielkowąsy lekarz Józef Plichta.
— Józiu! — odparł zgorszony Kolski — ty nigdy nie