Strona:Posażna panna.djvu/017

Ta strona została uwierzytelniona.
—  16  —

sowicz. — Przyślijcie mi obiad, tylko nie zapomnijcie, jak wczoraj.
— Cóż tu będziesz robił? nie bądź śmieszny z twoją wilgocią! Masz kalosze, parasol...
— Parasol nie osłoni zupełnie... zresztą wiatr być musi, bo szumią drzewa, mógłbym się zaziębić. Żałuję, że wam się dałem namówić na tę jazdę.
— Poczekaj, wypogodzi się jeszcze — pocieszył go Kolski.
Nie namawiali dłużej Spisowicza, bo znali zdawna jego dziwactwa, i poszli.
Skoro Spisowicz sam został, zbadał jeszcze, czy okna szczelnie zamknięte, obsypał łóżka proszkiem perskim, uporządkował izbę pedantycznie i przyglądając się przez okno zamglonemu krajobrazowi, mruczał;
— Przeklęty deszcz! Nabawiłem się szalonego kataru... Niech się tylko wypogodzi, a drapnę ztąd natychmiast. Padam do nóg z takim spoczynkiem, gdzie ani bruku, ani trotoaru, ani tramwaju... okna, drzwi nieopatrzone, wieje niebezpiecznie...
Przez szyby widać było dziedziniec, objęty stajniami i spichlerzami. Przez ten dziedziniec przechodzili goście pootulani w pledy lub serdaki, chroniąc się parasolami od ulewnego deszczu, brodząc w rozmiękczonej ziemi i kierując swe kroki dowolnie przez pastwiska i miedze.
Spisowicza poczęły na ten widok trapić sędziowskie myśli:
— Ile tu musi być prowizoryów, sporów granicznych! jakie służebności ścieżki, przejazdu, przegonu!... Co to za praca będzie założyć tutaj hipotekę!
Ta ostatnia myśl tak zajęła sędziego, że oparłszy głowę na rękach, zapatrzył się przez szyby i w myśli począł kreślić plan sytuacyjny, oddzielać parcele, klasyfikować je i przydzielać do rodzaju uprawy.
Ale wszystko ma swój koniec, więc i sędzia skończył parcelowanie gruntów, pospacerował po izbie, zabił kilkadzie-