Strona:Posażna panna.djvu/058

Ta strona została uwierzytelniona.
—  57  —

— Mój kochany, odrzekł spokojnie Cichocki, — czy myślisz, że dopiero wtedy miałem się dowiedzieć, aż przyjedzie, jak Narwalski, sam powiedzieć o zaręczynach?
— No... no... zawsze trzeba butelkę pierwej odkorkować, aby się dowiedzieć, co w niej siedzi...
— Ale człowiekowi można bez operacyi do serca zaglądnąć. Jak tylko zdecydował się Kazio iść do Morskiego Oka, zaraz pomyślałem: oho! to coś nadzwyczajnego! Potem parę obserwacyj wystarczyło mi do zbadania species facti.
Doszli do ławeczki sędziego i szli z nim razem. Po drodze mówił Plichta:
— Może spotkamy Władka. Miał trzeciego dnia wrócić z Ganku, dziś właśnie trzeci dzień.
— Czy mu się tylko wyprawa powiodła?
— Co? zwiodła? kogo zwiodła? — spytał gwałtownie sędzia, zbudzony z zamyślenia.
— Co pleciesz! Mówimy o Władku.
— Aha! i na nowo zamyślił się Spisowicz.
— Licho go włóczy po tych górach, mówił Cichocki. Ja raz byłem na próbę, zobaczyłem kawałek i mam dosyć. Góra jedna podobna do drugiej, a że jedna od drugiej parę stóp wyższa, lub że na jednej byli, a na drugiej nie byli jeszcze ludzie, to co mnie do tego?
— Jam mu także to mówił — potwierdził Plichta.
— Co mówił? kto mówił? — wpadł Spisowicz.
— Mówimy o Władku!
— Aha!
— Wiesz co Franiu — rzekł zwalniając kroku Plichta. — Już dosyć użyliśmy spaceru, możeby wrócić do kasyna?...
— Możeby partyę bilardu? — wiesz co, Józiu, wracajmy.
I z większą ochotą, niż na spacer, wrócili przyjaciele, zostawiając w lasku zamyślonego Spisowicza.
W tej chwili właśnie, o godzinę drogi od Zakopanego, z lasu nad Jaszczurówką, wysunęła się postać przewodnika, za nim nasz dzielny podróżnik Kolski i góral niosący bagaże.