Strona:Posażna panna.djvu/062

Ta strona została uwierzytelniona.
—  61  —

wesołego konsyliarza, ratujące podróżnika od nocowania pod gołem, płaczącem niebem.
Ostatkiem sił rzucił się Kolski w stronę, z ktorej go szczekanie dolatywało, przedarł się przez świerczki i znalazł się w ciemności, ale na równinie, na której przeciwległym końcu ujrzał błyszczące tu i owdzie okienka.
— Nareszcie! — zawołał uradowany, ruszył naprzód, i wkrótce rozpoznał drogę.


∗             ∗

Gdy konsyliarz wszedł do izby, siedział sędzia zadumany, wpatrując się melancholicznie w płomień świecy.
— Dobry wieczór Kaziu! — zawołał Plichta — nie śpisz jeszcze? Władek nie wrócił?
— Nie. Ale wrócili jego górale i mówili, że został w kąpieli w Jaszczurówce.
— No, to wróci dzisiaj. Pewnie poszedł jeść, skoro go dotąd niema... przecież nie utopił się w basenie?
— Nie wiem — odparł obojętnie sędzia.
— Skądże masz tak smutną minę?
— Za tydzień kończy się mój urlop... — rzekł ponuro sędzia.
— Ale w niedzielę będziesz na zabawie?
— Będę.
— Będziesz tańczyć?
— Nie.
— Jakto nie? przecież niegdyś tyleśmy się razem natańcowali.
— Nie mogę tańczyć, bo mi się zaraz w głowie kręci.
— To tańcz choć kadryla!
— Hm! może. Co te psy tak szczekają?
— Obudziłem je trochę, aby się nie rozsypiały i dobrze pilnowały przed złodziejami.
Położył się Plichta, zapalił papierosa, a widząc, że Cichocki już śpi, spytał cicho przyjaciela: