Strona:Posażna panna.djvu/067

Ta strona została uwierzytelniona.
—  66  —

— Rzeczywiście — odparł pułkownik — nie mógł się pogodzić ze spólnikiem i wziął się do fabrykacyi syfonów na wodę sodową; ale że interes nieświetnie idzie, więc myśli rzucić się do musztardy lub na telefony... Do widzenia.
Poszedł pułkownik do kasyna, a Plichta, patrząc na drogę, myślał:
— Prawdziwa bieda, że się Kaziowi już urlop kończy! Tak pięknie rzecz rozpoczęta! Arman widocznie go popiera; panna, jak się zdaje, sprzyja mu... no, człowiek jest niczego i przystojny... nic, jak tylko pomówić rozsądne słowo z panną, lub choćby wybadać ją przez Armana.... Żeby choć w ostatniej chwili posłuchał mej rady... No! przecież idzie!
Konsyliarz, palony niecierpliwością i ciekawością, podbiegł ku nadchodzącemu Spisowiczowi z Armanem, a w duchu myślał:
— Minę ma, jakby dostał kosza i to plecnego.
— Dzień dobry panom! — przemówił Arman. — Chociaż już się wczoraj pożegnaliśmy, nie mogłem przenieść na sobie, żeby panów nie zobaczyć jeszcze na wyjezdnem. Bywajcie mi zdrowi. Mam nadzieję, że się niedługo zobaczymy, nieprawdaż sędzio?
Tu Arman ścisnął z rozrzewnieniem rękę sędziego, który smutno odparł:
— Pocieszamy się tą myślą, że się jeszcze zobaczymy.
— W zimie odwiedzimy prawdopodobnie Kraków — ciągnął dalej Arman. — Sędzia będzie łaskaw wtedy nie zapomnieć o nas.
— O! nigdy!
— Raczcie panowie przyjąć na pamiątkę moją »Metodę«. — Tu Arman podał do bryki pakę swojego dzieła, a kiedy Kolski i Cichocki dziękowali, porwał Plichta sędziego na bok za budę i zapytał ciekawie:
— No cóż? mówiłeś co? z nią? albo z Armanem?
— Nie jeszcze.
— Dlaczego?