— Fiu! fiu! warto będzie tym razem przyjść na ten piknik. I bogata? sto tysięcy?
— Murowane. Ale do widzenia tymczasem mecenasie, muszę jeszcze wstąpić do Dorowiczów... sługa pana mecenasa!
— Jakżeż się nazywa? zapytał Broński.
Ramski odpowiedział coś z doróżki, ale turkot zagłuszył jego słowa.
W chwilę potem sławę panny Adeli roznosił po mieście nietylko Ramski, ale także i mecenas Broński.
Była to sobota, kawalerski jour fixe u mecenasa Cichockiego. Gospodarz przygotowywał stolik do kart, a krzątaniu jego przyglądał się rozparty wygodnie na kanapie konsyliarz Józef Plichta, ziewając bez żenady i od czasu do czasu rozmawiając sam ze sobą głośno:
— Zawsze się spóznić muszą... żeby na bal, to nie mówię, ale na karty, kawalerskie karty! Nawet jednego wieczoru w tygodniu niemożna zabić spokojnie. Safanduły!
— Nie irytuj się Józiu, przecież my zwykle na ciebie czekamy. To fenomen, że dziś pierwszy przyszedłeś.
— To nie fenomen, lecz dobry omen, że wygram, kto wczas wstaje, temu Pan Bóg daje, a kto późno przychodzi, ten sam sobie szkodzi.
— A o której wstałeś dzisiaj?
— O dziesiątej.
— To niezbyt wcześnie.
— Słońce wschodzi teraz o ósmej, wstałem więc w dwie godziny po wschodzie; gdyby to było lato, to znaczyłoby tyle, jakbym wstał o szóstej — zdaje się, że to dość wcześnie.
— Odkryłeś nowy sposób wczesnego wstawania zapomocą teoryi. Pociesz się, słychać dzwonek, ktoś zatem przychodzi.
— Nareszcie. Dawaj karty. Dobry wieczór Tadeuszu!
— Jak się macie, jak się macie, odparł ruchliwy gość,