Poszedł sobie gwizdając pan Kropiński, a sędzia, rad, że go się pozbył, ruszył na ulicę Akademicką, nie myśląc ani na chwilę o odkryciu pana Kropińskiego.
Im bliżej sędzia był swego ideału, tym powolniejszym szedł krokiem. Nareszcie stanął przed kamienicą, w której mieszkali Armanowie. Do sieni wiodły drzwi kolorowemi szybami oszklone. Od strony dziedzińca były również drzwi podobne i takieżsame drzwi zakrywały klatkę schodową. Sędzia jednym rzutem oka zauważył te szczegóły, które niezmiernie mu się podobały, bo chroniły przed przeciągami i nagłemi zmianami temperatury. Wstąpił na schody i drżącą ręką pociągnął za rączkę od dzwonka.
Po chwili uchyliły się drzwi, w nich pokazała się najprzód kopcąca fajka, potem kawałek cybucha, następnie ręka trzymająca cybuch, dalej dalszy ciąg cybucha, a wreszcie okrągła twarz dawnego znajomego, filologa.
— Dzień dobry panu, panie profesorze, przemówił sędzia, który natychmiast poznał p. Koziełka.
— A! a! to pan sędzia! ktoby się spodziewał! Hannibal laetatus est, quum Hasdrubalem vidisset! (Hannibal ucieszył się zobaczywszy Hasdrubala).
— Są państwo w domu?
— Są, są. Walenty! zanieście kartę panu. Proszę pana sędziego do salonu.
— Jak się pan ma; panie profesorze? dzieci się uczą? co?
— Teraz są w szkole. Lolo est atrox, (zuchwały), ale Staś za to mitis ingenii invenis (młodzieniec łagodnego usposobienia), Jaś jeszcze mały, puer septem annorum, (dziecko siedmioletnie). Panna gra teraz na fortepianie, pulcherrima virginum! (najpiękniejsza z dziewic).
Tak prawiąc wprowadził filolog sędziego do salonu, do którego po chwili wbiegł ucieszony Arman.