Lecz po kilku tygodniach szczęśliwej podróży, zerwała się nagle straszna burza. Wszystkie maszty zostały po druzgotane i okręt strzaskany. Sindbad i załoga powpadali do morza. Co się stało z tamtymi ludźmi Sindbad nie wiedział, lecz jego samego fala, po jakimś czasie szczęśliwie na brzeg wyspy wyrzuciła.
Wyspa ta była mu zupełnie nieznaną. Poszedłszy wgłąb ujrzał ładny rwący strumyczek, a nad strumyczkiem siedzącego starca jakiegoś, który widocznie nie mógł o własnych siłach strumyka owego przejść i pokazywa na niego ciągle, iż prosi, by go przenieść.
Tedy Sindbad nachylił się, by starzec mógł mu się zawiesić na szyi i chciał go tym sposobem przenieść przez wodę; lecz jakie było jego zdumienie, gdy, jak tylko się nachylił, starzec z zwinnością tygrysa, skoczył mu na ramiona, jedną stanął na prawem, drugą na lewem ramieniu i ścisnął go tak mocno nogami w szyi, iż Sindbad ledwo mógł oddychać.
Póty go ściskał nogami, póki Sindbad nie przeszedł przez wodę i nie poleciał dalej. I odtąd używał go starzec jak swojego konia. Uderzeniami ręki i kopnięciami dawał mu znać w którą stronę ma się udawać. Gdy zatrzymywali się na spoczynek i Sindbad kładł się na ziemi, wtedy nawet starzec nie rozluźniał mu nóg; a gdy raz spostrzegł; że Sindbad chce się wyślizgnąć, tak mu nogami przygniótł brzuch i ścisnął szyję, iż Sindbad mało nie wyzionął.
Kiedyś w tej swojej przymusowej podróży zobaczył Sindbad piękne winogrona. Podszedł, by zerwać jej wycisnąwszy sok wlał go do rozkrojonej bani i tak zostawił, by naciągnęło.
Gdy w kilka przyszli w to miejsce, było to już świetne wino i dobrze mocne. Napiwszy się go Sindbad
Strona:Powieści z 1001 nocy dla dzieci.djvu/37
Ta strona została uwierzytelniona.