Strona:Pro Arte r5z2.djvu/14

Ta strona została skorygowana.
12PRO ARTE


Lecz ramię starca trzymało go silnie wpół, i rad nie rad, przyjął tę trochę dziwną u oberżysty serdeczność. Gdy z pewnym rodzajem wewnętrznego sprzeciwu przekraczał wysoki próg, nagle potknął się i zachwiawszy się, byłby upadł, gdyby nie skwapliwa pomoc towarzysza, który przytrzymał go i podnosząc jak dziecko wgórę na ręce, wniósł go formalnie bez najlżejszego wysiłku do izby. Tu lekko postawiwszy go z powrotem na ziemi, rzekł dziwnie zmienionym głosem:
— No, jakże się jasnemu panu wędrowało w powietrzu? Ale bo jasny pan lekki jak pióro...
Ożarski patrzył osłupiały na siwowłosego olbrzyma, któremu on sam, mężczyzna rosły i silnie zbudowany, wydał się lekki jak pióro. Zaimponował mu swą siłą. Równocześnie jednak nie mógł się obronić szczególnemu wrażeniu niesmaku, jaki wzbudzała w nim niewczesna poufałość i natrętna serdeczność gospodarza. Teraz w blasku prostej kuchennej lampy, zwisającej na sznurze z brudnego pułapu, mógł mu się dokładniej przypatrzeć. Miał może lat siedemdziesiąt, lecz czerstwa, rzeźka postawa i świeżo złożone dowody niezwykłej w tym wieku siły dziwnie dezorientowały obserwatora. Twarz dużą, pokrytą brodawkami, okalały spadające na dwie strony długie, srebrnobiałe włosy, równo ucięte na poziomie żuchwy dolnej. Szczególne były oczy starca. Czarne, o demonicznym połysku, płonęły jakimś dzikim, lubieżnym ogniem. Taki sam wyraz zdradzała twarz szeroka, o silnych, wydatnych szczękach i grubych, zmysłowych wargach. Na Ożarskim zrobił naogół wrażenie przykre, instynktowo odrażające, lubo nie mógł się oprzeć pewnemu magnetycznemu wpływowi, jaki wywierały fascynujące oczy.
Tamten tymczasem zakrzątnął się koło wieczerzy. Zdjął z policy wędzonkę, bochenek razowego chleba, wydobył z drewnianej, na zielono pomalowanej szafy gąsiorek gorzałki i postawił na stole przed gościem.
— Niechże jasny pan jedzą. A nie żałować sobie niczego; zaraz przyniosę gorącego barszczu.
Tu poklepał go poufale po kolanie i natychmiast przepadł za drzwiami do sąsiedniej komory.
Ożarski, jedząc, rozglądał się po izbie. Była niska, kwadratowa, z odymionym mocno sufitem. W jednym kącie koło okna stało łóżko, czy prycza, naprzeciw — rodzaj szynkwasu z antałkami i beczułką piwa. Było brudno. Od lat niezdejmowane pajęczyny rozsnuły po powale i węgłach szare, nudne przędze.
— Mordownia — mruknął przez zęby.
Opodal drzwi wchodowych buzował pod kuchnią ogień, powyżej — w czeluści pieca piekarskiego pod obszerną, czworokątną kapą — dogorywały węgle. Ciche dotlewanie żaru zlewało się z parkotem gotującej się na płycie kuchennej strawy w jakąś tajemniczą, półsenną gawędę, w stłumiony poszept dusznego wnętrza, na tle rozhukanej śnieżycy na dworze.
Skrzypnęło drzwirze od komory, i wbrew oczekiwaniom Ożarskiego, podbiegła do kuchni niska, krępa dziewka; odstawiła od ognia duży, kamionkowy sagan i przechyliwszy, wylała jego zawartość w głęboką, glinianą misę. Był barszcz zdrowy, zawiesisty. Dziewka postawiła w milczeniu wonny odwar przed Ożarskim, drugą ręką podając mu wydobytą z szuflady stołu cynową łyżkę. Pochyliła się przy tem tak blisko nad nim, że musnęła mu policzek, niby niechcący, końcem wychylonej swobodnie z koszuli piersi. Inżyniera przeszło mrowie. Pierś była jędrna i młoda.
Dziewka cofnęła się i usiadłszy na ławie tuż obok, bez słowa wlepiła weń spojrzenie dużych, niebieskich, jakby załzawionych oczu. Wyglądała najwyżej na lat dwadzieścia. Złotawo-rude, bujne włosy spadały na plecy w dwóch grubych warkoczach, na szczycie głowy zaczesane gładko, jak u wiejskich piękności. Twarz zresztą dorodną szpeciła podłużna blizna, która, poczynając się od połowy czoła, przecinała lewą brew. Bogato rozwinięte piersi, których wcale