Strona:Pro Arte r5z2.djvu/15

Ta strona została skorygowana.
PRO ARTE13


nie usiłowała zakryć rąbkiem koszuli, miały barwę jasnożółtego marmuru, porosłe lekkim, złotawym puchem. Na piersi prawej widniało znamię w formie małej podkówki.
Podobała mu się. Sięgnął ręką po piersi, które począł pieszczotliwie gładzić. Nie broniła, milcząc.
— Jak ci na imię?
— Makryna.
— Piękne imię. Czy ten tam — to twój ojciec?
I wskazał ruchem ręki na zamkniętą komorę, w której zniknęł przed chwilą starzec.
Dziewka uśmiechnęła się zagadkowo.
— Co za ten tam. Tam teraz niema nikogo.
— Et! Nie wykręcaj się. No — gospodarz, właściciel tej zagrody. Jesteś jego córką, czy kochanicą?
— Ni jedno, ni drugie — roześmiała się szerokim, prostym śmiechem.
— Więc tylko dziewką służebną?
Zachmurzyła się dumnie.
— Ot, co wymyślił. Ja tu sama gospodyni.
Ożarski zdumiał się.
— A zatem to twój mąż?
Makryną wstrząsnął powtórnie przeciągły, łaskoczący śmiech.
— Nie zgadłeś, niczyjam ja żona.
— Ale z nim sypiasz, co? Choć on niby stary, lecz jary. Trzem takim jak ja dałby rady. A z oczu skry wciąż sypie. Zuch stary.
Na pąsowych ustach Makryny wił się nieokreślony uśmiech. Trąciła go łokciem:
— Nadtoś ciekaw. Nie — legiwać z nim, nie leguję. Jakżeby też? Przecie ja jestem od niego... — Zacięła się, jakby nie umiejąc znaleźć odpowiedniego wyrażenia lub nie mogąc mu rzeczy należycie wyjaśnić.
Nagle — widocznie chcąc uniknąć dalszych dopytywań, wywinęła mu się ze zbyt już natarczywych rąk i przepadła w komorze.
— Dziwna dziewczyna.
Wypił piąty zrzędu kubek wódki i oparłszy nogi wygodnie o ławę, począł przechylać się wstecz grzbietem krzesła. Ogarnęło go lekkie rozmarzenie. Ciepło silnie rozgrzanej izby, zmęczenie po długiej wędrówce wśród zadymki i gorący napój — usposabiały sennie, rozleniwiająco. Byłby może zasnął, gdyby nie powtórne zjawienie się starego. Gospodarz przyniósł pod pachą dwie butelki wina i napełniwszy kieliszki dla gościa i siebie, przypił do Ożarskiego mlaskając głośno językiem:
— Przedni maślacz. Niechno jasny pan skosztuje. Starszy odemnie.
Ożarski machinalnie wychylił. Uczuł niby zawrót głowy. Stary patrzył nań gorąco z pod oka:
— Ale bo jasny pan mało pojadł. A przyda się na noc...
Inżynier nie rozumiał.
— Na noc? Co to znaczy?
— Nic, no nic — zogadnął żwawo tamten. — Ale lędźwiaszki ma jasny pan niezgorsze.
I uszczypnął go w udo.
Ożarski odsunął się gwałtownie z krzesłem wstecz, odruchowo szukając w kieszeni nieodstępnego podczas dalszych wypraw rewolweru.
Starzec łypnął obleśnie oczyma i rzekł stłumionym głosem:
— Niechno się jasny pan z krzesła nie zrywa, bo i poco? Ot, zwyczajny żart i tyle. Ja tak ino z wielkiej przyjaźni. Dalipan, bardzom polubił. Mamy i tak czasu sporo.