Profesor Jerzy Dobraniecki powolnym ruchem odłożył słuchawkę telefonu i nie patrząc na żonę powiedział pozornie obojętnym tonem:
— W sobotę mamy ogólne zebranie Związku Lekarzy.
Pani Nina nie spuszczając zeń oczu zapytała:
— I czegóż jeszcze chciał Biernacki? Bo to pewnie on telefonował?
— Ach, drobiazg. Pewne kombinacje organizacyjne — machnął ręką Dobraniecki.
Zbyt dobrze znała męża, by maska obojętności na jego twarzy była dla niej nieprzenikniona. Przeczuwała, że oto znowu spadł na jego głowę jakiś cios, że oto znów poniósł klęskę, a przynajmniej dotkliwą porażkę, że oto znowu spotkało go niepowodzenie, które chce przed nią ukryć.
Ach, ten słaby człowiek, ten człowiek, który nie umie walczyć, który pozycję po pozycji oddaje innym i coraz bardziej spychany jest w cień, w szare szeregi drugoplanowych lekarzy. Nienawidziła go prawie w tej chwili.
— O co chodziło Biernackiemu? — zapytała z naciskiem.
Wstał i chodząc po pokoju zaczął mówić tonem łagodnym:
— Zapewne… Oni mają rację… Należy się to Wilczurowi… A i mnie odpoczynek. Przez tyle lat byłem prezesem Związku… A przy tym nie możemy zapominać, że Wilczurowi należy się jakaś nagroda moralna za wszystkie jego nieszczęścia…
Pani Nina zaśmiała się krótkim, ostrym śmiechem. Jej wielkie zielone oczy błysnęły pogardliwą ironią. W skrzywieniu ust, tych pięknych ust, których wizji nie mógł się pozbyć nawet podczas swej pracy, zarysowała się linia niemal wstrętu:
— Nagroda?… Toć już od dawna otrzymał ją z nadwyżką! Chyba jesteś ślepy! Odbiera ci jedno stanowisko po drugim. Wydarł ci kierownictwo lecznicy, słuchaczy, pacjentów, dochody…
Dobraniecki zmarszczył brwi i powiedział tonem, nie znoszącym sprzeciwu:
— Wszystko to mu się należy. Wilczur jest wielkim uczonym, genialnym chirurgiem.