Profesor Wilczur umilkł na chwilę. Jego oczy zwolna przesunęły się przez wypełnioną po brzegi salę wykładową. Panowała zupełna cisza. Czuł, że każde jego słowo trafia wprost do serc słuchaczy, że każde serce odpowiada mu żywym oddźwiękiem.
— Bo powołanie lekarza — zabrzmiał znów jego głos — jest tworem tej największej i najszczytniejszej miłości, miłości bliźniego, jaką Bóg zasiał w naszych oschłych sercach. Powołanie lekarza to wiara w braterstwo, to szczytne świadectwo wspólnoty ludzkiej. I gdy pójdziecie w świat, by swe posłannictwo pełnić, pamiętajcie przede wszystkim o jednym: — kochajcie.
Stał jeszcze chwilę nieruchomy i milczący, później uśmiechnął się, lekko skinął głową i swoim ciężkim sprężystym krokiem wyszedł z sali.
Ileż to razy, ileż setek razy po skończonym wykładzie przemierzał ten szeroki korytarz, goniony głośną falą wrzawy, która wybuchnęła w sali wykładowej po jego wyjściu. Ale dziś nie był to zwykły wykład i nie o zwykłych rzeczach mówił profesor Wilczur swoim słuchaczom. I sam nie był w zwykłym nastroju.