Zastawszy tu jednak profesora i pacjenta, już przygotowanego do stołu operacyjnego, zatrzymała się na progu.
— Pani mnie szuka? — zapytał Dobraniecki. — To bardzo dobrze, że panią widzę. Niech pani będzie łaskawa, koleżanko, zbadać tego mego staruszka. Pani wie, pokój 62. Wkrótce idzie na stół. Parę zastrzyków wzmacniających, o ile uzna to pani za wskazane, przydałoby się. Dziękuję pani, niech się pani pośpieszy.
Dr Łucja chciała o coś zapytać, lecz Dobraniecki odwrócił się już do Donata ze słowami:
— I cóż dalej, mistrzu?
— Bardzo ładna dziewczyna — zaciekawił się Donat. — Czy to lekarka?
— Tak, to nasza młoda internistka — wyjaśnił Dobraniecki.
Po kilku minutach zjawił się dr Kolski z pielęgniarzem:
— Już czas, mistrzu, na salę operacyjną.
Punktualnie rozpoczęła się operacja.
Zabieg nie należał ani do ciężkich, ani do trudnych. Ze względu jednak na bezpieczeństwo gardła pacjenta zastosowanie miejscowego znieczulenia nie było wskazane i Donata poddano ogólnej narkozie, uśpieniu.
Przy operacji asystował doktor Janiszewski i doktor Kolski. Silne światło projektora odbijało się w lustrzanej tarczy i zwielokrotnione oświetlało wnętrze gardła operowanego. Z prawej strony, poza gruczołem, występowała nieco ciemniejsza od otaczającej błony śluzowej narośl w kształcie połowy orzecha laskowego. Na razie wprawdzie nie zagrażała ona głosowi Donata, a nigdy, jako nowotwór dobrotliwy, nie mogła zagrażać jego zdrowiu, jednakże wciąż się w ostatnich czasach powiększała i bezpieczniej było ją usunąć. Przy sposobności trzeba było załatwić się z niedużymi zrostami, pozostałością po zeszłorocznym zapaleniu gardła. Wszystko razem, według przewidywań profesora Wilczura, nie powinno było zająć więcej niż dwadzieścia pięć do trzydziestu minut czasu.
W ciszy sali operacyjnej elektryczny zegar wybijał takty sekund z niezmienną ścisłością. Dłuższa strzała zbliżała się właśnie do jedenastej minuty, gdy doktór Kolski, czuwający nad pulsem pacjenta, szybko odwrócił się do stojącej za nim sanitariuszki i dał ręką niecierpliwy znak.
Nie trzeba było słów.
Wprawne palce sanitariuszki już napełniły strzykawkę i po chwili igła zanurzyła się pod skórę pacjenta. Minęły dwie dalsze minuty i zabieg trzeba było powtórzyć.
W osiemnastej minucie profesor Wilczur musiał przerwać operację.
Sala wypełniła się tupotem szybkich kroków. Wózek z aparatem tlenowym. Sztuczne oddychanie. Nowe zastrzyki.
Strona:Profesor Wilczur t. 1 (Tadeusz Dołęga-Mostowicz).djvu/015
Ta strona została uwierzytelniona.