W dwudziestej piątej minucie pacjent nie żył.
Przyczyna śmierci nie wymagała żadnych wyjaśnień. Dla wszystkich było jasne: serce operowanego nie zniosło narkozy. Profesor Wilczur zdjął rękawice i maskę, jego twarz zastygła w jakimś kamiennym wyrazie. Nie miał sobie nic do wyrzucenia, a jednak śmierć człowieka w jego lecznicy, podczas przeprowadzanej przezeń operacji, operacji w dodatku tak błahej, była dlań ciosem.
Nie zastanawiał się jeszcze w tej chwili nad tym, jakie echa ten tragiczny wypadek wywoła, jakie skutki za sobą pociągnie. Dla niego osobiście było rzeczą straszną, że w lecznicy, której był kierownikiem, przez jakieś niezrozumiałe zaniedbanie, przez czyjś błąd czy niesumienność zadano śmierć człowiekowi, który jeszcze przed pół godziną uśmiechnięty i pełen ufności powierzał mu troskę o swoje zdrowie i życie.
W spojrzeniach personelu Wilczur odkrył odbicie własnych myśli. Bez słowa wyszedł z sali operacyjnej. W ubieralni powoli zdejmował kitel, jakby przygnieciony ogromnym zmęczeniem.
Gdy przyszedł do swego gabinetu, zastał w nim niemal cały wyższy personel zakładu doktora Rancewicza, docenta Biernackiego, który dostał swego nerwowego tricku, Dobraniec-
Strona:Profesor Wilczur t. 1 (Tadeusz Dołęga-Mostowicz).djvu/016
Ta strona została uwierzytelniona.