kiego w milczeniu palącego papierosa, Kolskiego bladego i z ponurą twarzą, Żuka, dr Łucję Kańską i jeszcze kilka osób. Panowało zupełne milczenie. Profesor Wilczur zbliżył się do okna i po dłuższej chwili nie patrząc na nich zapytał:
— Który z kolegów internistów miał dziś dyżur?
Odezwał się po krótkiej pauzie drżący i cichy głos doktor Kańskiej:
— Ja, panie profesorze.
— Pani? — jakby z lekkim zdziwieniem zapytał Wilczur. — Badała go pani przed operacją?
Teraz odwrócił się i patrzył na nią z wyrzutem w oczach. Właśnie ona, dla której żywił najwięcej sympatii, którą darzył największym zaufaniem, której rokował jako młodziutkiej lekarce najlepszą przyszłość, właśnie ona popełniła to straszne zaniedbanie...
— Czy pani zapomniała go zbadać?
— Nie zapomniałam, panie profesorze, ale kiedy przyszłam do jego pokoju, zastałam tam pana profesora Dobranieckiego. Pan profesor Dobraniecki kazał mi zbadać innego pacjenta... więc sądziłam, że Donata zbadał już sam... Tak zrozumiałam, takie odniosłam wrażenie.
Oczy obecnych zwróciły się na Dobranieckiego, który zaczerwienił się zlekka i wzruszył ramionami.
— Czy kolega badał go? — zapytał Wilczur.
W spojrzeniu Dobranieckiego błysnął gniew:
— Ja? Z jakiej racji. Przecież to należy do obowiązków dyżurnego internisty.
Jego wyniośle podniesiona głowa i ściągnięte rysy wyrażały oburzenie.
— Zdawało mi się... — zaczęła doktor Łucja ze łzami w głosie — odniosłam wrażenie...
— I cóż z tego? — ironicznie zapytał Dobraniecki. — Czy pani zawsze spełnia swoje obowiązki, od których zależy życie pacjenta tylko wtedy, gdy się pani nic nie zdaje, gdy pani nie odnosi jakichś tam wrażeń?...
Doktor Łucja przygryzła wargi, by nie wybuchnąć płaczem. W ciszy odezwał się wzburzony głos doktora Kolskiego:
— Spotkałem koleżankę na korytarzu i powiedziała mi, że pan profesor to załatwi... Że pan profesor jest osobistym znajomym Donata...
Dobraniecki zmarszczył brwi:
— Właśnie, wstąpiłem doń, jako do dawnego znajomego, by zamienić kilka zdań. Oczywiście zbadałbym mu serce, gdyby mi mogło przyjść na myśl, że pani tak lekkomyślnie zaniedba wykonania swego obowiązku.
Po twarzy Łucji spływały łzy. Wargi jej drgały, gdy mówiła:
Strona:Profesor Wilczur t. 1 (Tadeusz Dołęga-Mostowicz).djvu/017
Ta strona została uwierzytelniona.