— Tak — potwierdził Wilczur. — Operowałem pana. Był pan nieludzko pokrajany.
— Bardzo mi przykro, że pana trudziłem, signore. Ale skoro pan jest lekarzem, niechże mi pan przede wszystkim powie, czy mi nie ucięto jakiej kończyny?
— Nie. Będzie pan zupełnie zdrów.
— To jest dość przyjemna wiadomość. Przyjemna dla Drożdżyka, który tam na pewno tęskni za mną i wypłakuje swoje piękne oczy. Przypomina pan sobie Drożdżyka, dottore?
— Drożdżyka? — zmarszczył brwi profesor.
— Tak, królu, mówię o słynnej firmie Drożdżyk, ulica Witebska 15. Restauracja z punktu widzenia fiskalnego zaliczona do trzeciego rzędu, ale pierwszorzędna pod względem towarzyskim, obyczajowym i moralnym. Drożdżyk! Nic to panu nie mówi? Redenz-vous eleganckiej Warszawy. Lepsza wiara! Tam właśnie mieliśmy zaszczyt i przyjemność.
Profesor Wilczur przetarł czoło:
— Czyżby?... to pan... pan mnie wtedy zaczepił na ulicy?...
— Si amico. Toczno tak, tak imienno. Wstąpiliśmy do Drożdżyka, by przy czerdziestopięcioprocentowym roztworze
Strona:Profesor Wilczur t. 1 (Tadeusz Dołęga-Mostowicz).djvu/030
Ta strona została uwierzytelniona.