— Bo ja jestem teraz wolny... Ewentualnie...
— Nie. Dziękuję bardzo — nie mógł opanować poirytowanego tonu Wilczur.
Wyszedł i nacisnął dzwonek.
— Pacjentkę na salę — rozległ się za drzwiami głos sanitariusza.
Dobraniecki wyszedł również. Wilczur otworzył podręczną szafkę, wyjął z niej słoik z bromem, wysypał dość dużą dawkę do szklanki, nalał wody i wypił.
Gdy przystępował do operacji, był już zupełnie opanowany i pewny każdego swego ruchu. Skośne cięcie było trafnie wymierzone. Kilka kropel krwi na podkładzie tłuszczowym i sino-fioletowa gmatwanina kiszek. Rozżarzony drut aparatu elektrycznego, krótkim, ostrym sykiem spełnił swoje zadanie i obrzmiały wyrostek robaczkowy znalazł się w szklance z formaliną. Operacja dobiegała końca. W czterdziestej piątej minucie profesor Wilczur założył klamry.
... Dwanaście, trzynaście, czternaście, piętnaście — liczył doktor Żuk narzędzia.
Chorą wywożono z sali.
Strona:Profesor Wilczur t. 1 (Tadeusz Dołęga-Mostowicz).djvu/035
Ta strona została uwierzytelniona.