Strona:Profesor Wilczur t. 1 (Tadeusz Dołęga-Mostowicz).djvu/050

Ta strona została uwierzytelniona.

Jemioł wybuchnął śmiechem:
— Krzysztofie Kolumbie! O Newtonie! O Koperniku! Odkrywco nowych prawd! Cóż za rewelacja, co za spostrzegawczość. Szanowny radca zauważył, że ludzie są źli? A jacyż maja być? Chciałbyś ich, hrabio, zmienić w chóry anielskie? Wymagałoby to trochę wysiłku. Należałoby ich wysterylizować z tego wszystkiego, co jest treścią życia. Jesteś chirurgiem. Przeprowadź więc trzy amputacje: amputację kieszeni, amputację żołądków, no i tak dalej. Wówczas staną się jako barankowie. Źli ludzie... Nie ma innych. To albo tłuste bydlęta, warujące nad swoją zdobyczą i przeżuwające własne sadło, albo wściekłe psy, skaczące do gardła. Nie ma innych.
Jemioł wstał i waląc pięścią w stół powtarzał w nagłym wybuchu furii:
— Nie ma, nie ma, nie ma!...
— Nie podzielam twego pesymizmu, przyjacielu — spokojnie powiedział Wilczur. — Sam znam innych...
— Na Marsie? Na księżycu?... Na jakiej planecie? — wrzasnął Jemioł.
— Na naszej. Na ziemi.
— Ach, tak? — zaśmiał się szyderczo Jemioł i nagle się uspokoiwszy, zapytał układnym tonem: