— Czy może mi szanowny pan podać adres?
— Dużo takich adresów musiałbym ci padać, przyjacielu. Dużo jest ludzi dobrych.
— W takim razie, ach, jakże świetnie się ukrywają... No, twoje zdrowie święty Franciszku. Twoje zdrowie.
Jemioł wychylił duszkiem swój kieliszek, odłupał palcem kawałek łososia z półmiska, przełknął i machnął ręką:
— Reverendissime, adres znam tylko jeden: — twój. Drugiego podać ci nie mogę, bo nie posiadam stałego miejsca zamieszkania. Kieruj zainteresowanych: Firma Drożdżyk, Poste restante.
— To nieprawda — powiedział Wilczur. — Jest ich wielu. Tylko widzisz, trudno ich dostrzec. Są mniej aktywni od złych. Nie zwracają na siebie uwagi. Zajęci swoją spokojną pracą zadowalają się zwykłym kawałkiem chleba, a tamci walczą o byt środkami godziwymi i niegodziwymi, jak się da!
— Ach, przerwał Jemioł. — Taki robisz podział, aniele, zgoda. Ale weź w takim razie pod uwagę, że ci aktywni po prostu żywią się tamtymi. Tamci, którzy nie walczą o byt, po prostu spełniają rolę paszy. Rośnie trawka, rośnie, a gdy wyrośnie na chwałę Bożą, przyjdzie jakiś małpi syn, zeźre ją, ot i po trawce. Cha, cha. Czyś się zastanowił kiedy, co to jest miasto? Miasto, to wynalazek szatana, a wieś to trawka. Miasta pożerają wieś. Im więcej źrą, tym są chciwsze. Pęcznieją te potwory, te potwory, dławią się w gorączce pożerania, pławią się we własnych ekskrementach, bo przecież wszystkiego przetrawić nie mogą... Miasta...
Nalał sobie znowu kieliszek i mówił:
— Nienawidzę miasta, ale pociąga mnie potwornością swoich ohydnych procesów trawienia. Tkwię w jego kiszkach. I jeżeli nie duszę się, to tylko dlatego, że sam jestem jego produktem. Oto dzieło!
Wstał, upozował się po napoleońsku. Jego zmierzwione włosy błyszczące od potu, nieogolona i brudna twarz, oczy szkliste i pijackie, łachmany jego ubrania, wszystko to składało się na wstrętną i groźną całość.
— Oto arcydzieło miasta, oto kwiat naszej cywilizacji, oto kwintesencja postępu!...
Wilczur wzdrygnął się. Istotnie w słowach swego dziwnego gościa odczuł jakąś prawdę, istotnie tragikomiczna postać Jemioła kojarzyła się w jakiś sposób z tym, co mówił.
Profesor wstał i zbliżył się do okna:
— Miasto — myślał — miasto chciwych zwierząt...
Ulica była pusta. Skądś z daleka dolatywały jakieś miarowe dźwięki. Minęła dłuższa chwila, zanim je rozpoznał: dzwony.
Dzwoniono na pasterkę.
Strona:Profesor Wilczur t. 1 (Tadeusz Dołęga-Mostowicz).djvu/051
Ta strona została uwierzytelniona.