Strona:Profesor Wilczur t. 1 (Tadeusz Dołęga-Mostowicz).djvu/052

Ta strona została uwierzytelniona.
ROZDZIAŁ V.


Wróciwszy od znajomych z wilii Łucja zastała w swoim pokoju dużą wiązankę róż. Przepadała za kwiatami, te jednak były dla niej przykrą niespodzianką. Oczywiście nie wątpiła, że przysłał je Kolski, chociaż przy kwiatach nie było kartki.
— Po co on to robi, po co on to robi — pomyślała z przykrością. Przecież tyle razy dawała mu do zrozumienia, że z jej strony nie może liczyć na nic więcej poza sympatią i przyjaźnią. Lubiła go szczerze, szanowała jego prawość i charakter, ale był przecież dla niej tylko kolegą i tylko kolegą mógł pozostać.
Ilekroć zdarzało się tak, że zostawali sam na sam i właśnie oboje nie mieli pilnej roboty, Kolski zawsze próbował skierować rozmowę na tory ściśle osobiste. Kosztowało ją to wiele trudu i dyplomacji, by nie dopuścić do tego. Nie chciała mu przecież sprawiać przykrości. On jednak zdawał się nie rozumieć motywów, jakimi się kierowała, lub nie czuć w jej postępowaniu tego, że na jej uczucia liczyć nie można, gdyż wciąż i uparcie powracał do swego tematu.
Właściwie nic nie miała mu do zarzucenia. Może tylko to, że całkowicie był pochłonięty swą karierą, że wciąż pracował, uczył się i studiował, że starał się coraz lepiej zarabiać i wprost pojąć nie umiał jej postępowania. Przecież nie dawniej jak przed paru dniami omal się z tego powodu nie pokłócili.
— Nie rozumiem pani stosunku do swojej przyszłości — powiedział. — Traci pani czas na praktykę, która nie tylko nie przynosi pani ani grosza dochodu, ale i nie posuwa pani o krok naprzód w doświadczeniu, czy wiedzy lekarskiej.
— Bo pan jest egoistą — odpowiedziała mu obojętnym tonem.
Oburzył się szczerze:
— Wcale nie jestem egoistą, tylko uważam, że na to, by rozdawać, trzeba przede wszystkim mieć. Otóż gdy będę naprawdę lekarzem w całym znaczeniu tego słowa, gdy będę miał dobrą praktykę, pozwalającą mi i mojej przyszłej rodzinie na dostatni byt, zapewniam panią, panno Łucjo, że tak samo, jak pani dzisiaj zaopiekuję się jakimiś ochronkami, czy domami starców. Profesor Wilczur, którego pani stawia tak wysoko, zapewniam panią, a zresztą wiem to ponad wszelką wątpliwość, że na początku swojej kariery też nie miał szału filantropii, tylko pracował nad sobą i dla siebie.
Łucja wzruszyła ramionami:
— Tu nie chodzi o filantropię. Jakże dalece pan mnie nie rozumie. Ja nie przez filantropię opiekuję się biedakami.