dzian, że to jest bardzo mało w porównaniu z tym, co mogę, co musiałabym żywić dla człowieka, z którym pragnęłabym się połączyć. Nie jestem dzieckiem, mam już 26 lat. Powinien pan wiedzieć, że umiem na życie, na ludzi i na siebie patrzeć trzeźwo. Uważam pana za najmilszego z moich kolegów i jeżeli, jak pan to słusznie zauważył, tak długo starałam się nie dopuścić do tej rozmowy, to jedynie z tej przyczyny, że wcale nie chcę stracić pańskiej przyjaźni, którą bardzo cenię. Skoro pan jednak zmusił mnie do tego, obowiązkiem moim jest zapewnić pana, że nie kocham go, że nie kochałam i że nigdy nie pokocham.
Kolski stał blady z jakimś beznadziejnym uśmiechem na wargach. Żal ścisnął serce Łucji:
— Naprawdę przykro mi, panie Janku — wzięła go za rękę — ale sam pan przyzna, że lepiej postępuję, mówiąc to wszystko panu szczerze, niż gdybym zwodziła pana jakimiś obietnicami, których nie mogę i nigdy nie będę mogła dotrzymać.
— Więc nie zostawi mi pani nawet cienia nadziei? — zapytał cicho.
— Nawet cienia, panie Janku. I niech pan o to nie żywi do mnie żalu.
Zebrała ze stołu formularze i skierowała się ku wyjściu. Gdy już była przy drzwiach, zawołał:
— Panno Łucjo, jeszcze jedno pytanie.
Zatrzymała się.
— Pani... pani kocha innego?
— Czy to jest takie ważne? — zapytała po pauzie.
— Bardzo ważne — powiedział z naciskiem.
— Tak, kocham innego.
— Jeszcze jedno. Kocha pani... Wilczura?...
Nic nie odpowiedziała. Kolski zbliżył się do niej:
— Ależ to szaleństwo, panno Łucjo... Przecież to człowiek stary... człowiek sterany życiem... Czego pani może się spodziewać po nim?... Pani sama wie, ile mam dla niego czci i uwielbienia... Nie mówiłbym pani tego wszystkiego, gdybym nie zdawał sobie sprawy z potwornej niedorzeczności samego zestawienia: on i pani. On, który kończy życie i pani, która je zaledwie zaczyna. On, w którym już niejedno uczucie na pewno zrodziło się i umarło i pani, która ich wcale nie zaznała. Przecież to szaleństwo. Szanuję go i wiele mu zawdzięczam, ale panią kocham i moim obowiązkiem jest powiedzieć to wszystko pani. Panno Łucjo, niechże się pani sama zastanowi, co on może pani dać! Co on może dać pani!...
— Dać?... Dać?... Jakże bardzo pan mnie nie zna... najwięcej mi da, gdy zechce przyjąć. Przyjąć to, co ja mu dać mogę.
Patrzyła na Kolskiego, lecz on czuł, że go jakby nie widzi. W jej wzroku był smutek i uśmiech jednocześnie.
Strona:Profesor Wilczur t. 1 (Tadeusz Dołęga-Mostowicz).djvu/056
Ta strona została uwierzytelniona.