konany, że uda mu się, pomimo zatargu, w jakim znajdowała się z profesorem Dobranieckim, utrzymać jej pozycję w lecznicy. Wiedział, że Dobraniecki z nim się liczy, że liczy się z jego popularnością u kolegów i że w pierwszym okresie swej władzy nie odważy się na zbyt radykalne zmiany, że będzie unikał zatargów, i że raczej postara się zjednać sobie personel. A później jakoś się rzeczy ułożą. Ostatecznie Łucja jako lekarz ma duże zalety: pracowitość, obowiązkowość, intuicję. Z czasem Dobraniecki pogodzi się z nią...
Rozmyślania te doprowadziły Kolskiego do wniosku, że w interesie własnym, a przede wszystkim w interesie Łucji nie należy działać w kierunku zatrzymywania Wilczura jak najdłużej na stanowisku. Przeciwnie wskazane jest raczej współdziałać z tą grupą, która pracuje nad przyśpieszeniem jego dymisji. Z ciężkim sercem powziął doktor Kolski tę decyzję, ale nie mógł powziąć innej.
I Łucja do późna nie mogła usnąć tej nocy. Wzburzyła ją i rozstroiła rozmowa z Kolskim, do której tak brutalnie i tak niepotrzebnie doprowadził. Żywiła doń wiele żalu za ten brak subtelności. Istotnie obawiała się przy tym, że ich stosunki teraz już nie będą mogły wrócić ani do dawnej swobody, ani do tej koleżeńskości, którą tak sobie ceniła. Swoim niezgrabiuszostwem nic nie zyskał, a popsuł wszystko. Idąc do domu, robiła sobie wrzuty, że potraktowała go zbyt łagodnie. Należało powiedzieć mu dobitniej, czym są takie wyznania i jak ocenia jego niewczesną natarczywość.
Zajęta tymi myślami, dopiero w swoim pokoju ujrzawszy róże w wazonie zastanowiła się:
— Skoro nie pochodzą od niego, któż je przysłał?..
Nie miała wielu znajomych, wśród nich zaś bodaj nikogo, kto byłby upoważniony do czegoś podobnego. Wiedziała, że się podoba kilku kolegom i może młodemu Zarzeckiemu, lecz oni z całą pewnością wiedzieli również, że niczego od niej oczekiwać nie mogą.
— Więc kto?..
I nagle krew uderzyła jej do głowy. Szalony, niedorzeczny, zuchwały domysł! A jednak coś jej mówiło, coś zapewniało, coś utwierdzało w najgłębszym przeświadczeniu, że to on, że to profesor Wilczur przysłał te kwiaty.
Serce uderzyło mocniej i szybciej. Wpatrywała się długo w różowy bukiet, jakby czekając odeń potwierdzenia swego domysłu. I wreszcie jakby to potwierdzenie otrzymała, rozjaśniła się w uśmiechu.
— Nie, nie. Intuicja jej zawieść w tym wypadku nie mogła. Jakżeby chętnie z cały siły przytuliła te kwiaty do piersi...
Pochyliła się nad nimi. Nozdrza napełniły się lekkim już i ledwie wyczuwalnym zapachem. Chłodne płatki dotykały ła-
Strona:Profesor Wilczur t. 1 (Tadeusz Dołęga-Mostowicz).djvu/058
Ta strona została uwierzytelniona.