Czyżby naprawdę stał się już człowiekiem nieudolnym, szkodliwym ramolem, zawadą dla innych?... On, który tak wiele w sobie czuje wciąż siły, wiary, głodu pracy?...
Spojrzał ponuro na biurko, gdzie leżały dwa arkusiki papieru, dwie listy. Powoli wziął je w rękę, zmiął i wyrzucił do kosza. Po cóż miał się zwracać do innych. Wszyscy oni, jeżeli się zdobędą tylko na taką szczerość jak Kolski, niewątpliwie powtórzą mu to sami. Po to wzywać ich, by doznać jeszcze kilka upokorzeń, by wysłuchiwać tych strasznych, miażdżących słów, — wierzył w to — niesprawiedliwych, lecz wypowiadanych z przekonaniem o ich słuszności...
Walka była przegrana. Zrozumiał to i potrafił postąpić tak, jak nakazuje mu sumienie.
Spokojnie też wyjął arkusz papieru i skreślił na nim:
„Szanowny Panie Prezesie! Po namyśle i zbadaniu sytuacji w lecznicy doszedłem do przekonania, że jedynym słusznym rozwiązaniem kwestii będzie moje ustąpienie. Ponieważ po tej decyzji zbyt trudno byłoby mi pozostać tu dłużej bodaj przez kilka dni, pozwalam sobie zdać kierownictwo profesorowi Jerzemu Dobranieckiemu, dotychczasowemu memu zastępcy, który doskonale jest obeznany ze sprawami instytucji. Łączę wyrazy szacunku i poważania — Rafał Wilczur”.
Złożył arkusz na czworo, umieścił w kopercie, zaadresował ją do prezesa Tuchwica i nacisnął guzik dzwonka:
— Proszę to zaraz wyekspediować — powiedział woźnemu i proszę zameldować profesorowi Dobranieckiemu, że chcę z nim mówić.
Niedługo czekał na Dobranieckiego. Zdążył jednak opanować się o tyle, że przywitał go zupełnie swobodnie:
— Proszę, niech pan siada. Chciałem z panem pomówić, jeżeli pan dysponuje czasem.
Dobraniecki spojrzał na zegarek.
— Mam całe dwadzieścia minut do operacji.
— O, tyle panu nie zabiorę.
— O cóż chodzi — zapytał Dobraniecki.
— Niedawno był tu u mnie prezes Tuchwic. Prezes Tuchwic powiedział mi, że niektórzy z lekarzy naszej lecznicy podpisali się na memoriale, żądającym mego ustąpienia. Nie podał mi żadnych nazwisk. Czytałem ten memoriał i mam powody przypuszczać, że to pan jest jego autorem. Autorem, oraz inicjatorem.
Dobraniecki zlekka przygryzł wargi, lecz podniósł głowę spojrzał w oczy Wilczurowi:
— Tak. Nie mam zamiaru tego się zapierać.
— I nie ma pan powodu — podchwycił Wilczur.
— I nie mam powodu — potwierdził Dobraniecki. — Nie należę do ludzi, którzy czegokolwiek się boją i którzy oportu-
Strona:Profesor Wilczur t. 1 (Tadeusz Dołęga-Mostowicz).djvu/066
Ta strona została uwierzytelniona.