nistycznie wolą pogodzić się z tym, co uważają za złe, zamiast wszelkimi środkami temu przeciwdziałać
Wilczur uśmiechnął się:
— Bardzo pan to trafnie określił: wszelkimi środkami. Nie zaniedbał pan żadnego. Ale nie o tym chciałem z panem mówić. Otóż Tuchwic postawił przede mną dwie alternatywy, zostawiając mi pełną swobodę co do ich wyboru: albo zatrzymać kierownictwo lecznicy i usunąć z niej tych, którzy działają przez okłamywanie opinii publicznej na jej niekorzyść, albo samemu ustąpić.
Umilkł, oczekując pytania Dobranieckiego. Ten jednak tylko przybladł zlekka, lecz nie odezwał się ani słowem. Wilczur zmierzył go pogardliwym spojrzeniem:
— Tuchwic decyzję zostawił mnie. Już ją powziąłem. Przed chwilą wysłałem doń list z moją rezygnacją.
Na policzki Dobranieckiego wystąpiły czerwone plamy.
— Komunikuję zaś to panu dlatego, że w tymże liście oświadczyłem, iż kierownictwo zakładu przekazuję w pańskie ręce. Otóż chciałem spytać pana, czy zrobi mi pan tę małą przysługę, by je przyjąć?
Dobraniecki poruszył wargami, lecz nic nie powiedział.
— Ułatwiłoby mi to ogromnie sytuację — mówił Wilczur spokojnym tonem. — Przekazując zarząd komuś innemu, musiałbym wiele czasu stracić na objaśnienia, i podobne rzeczy, podczas gdy pan, zastępując mnie niejednokrotnie, świetnie jest obeznany ze wszystkim. Przecież dopiero dzisiaj powróciłem z urlopu i mniej wiem o bieżących sprawach, niż pan. Więc zgadza się pan?
— Zgadzam się — krótko odpowiedział Dobraniecki
Wilczur wstał:
— Zatem sprawa załatwiona i żegnam pana.
Dobraniecki wstał również i powiedział:
— Żegnam pana profesora.
Wyciągnął do Wilczura rękę, lecz ten potrząsnął głową:
— Nie proszę pana. Ręki panu podać nie mogę.
Dobraniecki przez moment stał jak skamieniały, potem nagle odwrócił się i szybko wyszedł z pokoju.
Profesor Wilczur dość wiele jeszcze miał tu roboty. Po szafach, w gabinecie, w biurku, w różnych szufladach miał sporo książek stanowiących jego prywatną własność, notatek, szkiców, wykładów itp. Należało to wszystko posegregować, ułożyć i kazać zapakować. Gdy ukończył tę robotę, na dworze zapadł już zmrok.
Ubrał się i przechodząc przez poczekalnię, zobaczył Łucję. Czekała tu na niego:
— Dobry wieczór panno Łucjo — ucieszył się. — Myślałem, że pani dziś nie ma w lecznicy. Dlaczego pani nie zajrzała do mnie?
Strona:Profesor Wilczur t. 1 (Tadeusz Dołęga-Mostowicz).djvu/067
Ta strona została uwierzytelniona.