— Ależ byłam tu, panie profesorze, mało kilkadziesiąt razy i wciąż nad drzwiami paliła się czerwona lampka.
— A tak, tak Byłem bardzo zajęty.
— Pan dziś skończył swój urlop?
— Dzisiaj — potwierdził Wilczur.
— Jaki pan niedobry, profesorze! Podczas świąt był pan przecież w Warszawie, a ja o tym nic nie wiedziałam.
Zaśmiał się do niej:
— A skądże się pani dowiedziała?
— Miałam aż dwa dowody pańskiej obecności.
Wilczur zaciekawił się:
— Aż dwa?
— Tak. Telefonowałam do pana profesora.
— Nic mi Józef o tym nie mówił.
— Bo to wcale nie Józef odebrał telefon tylko jakiś dziwny człowiek. Zdawało mi się, że... że... Przepraszam bardzo, ale zdawało mi się, że umysłowo chory.
— Umysłowo chory?
— No tak. Gadał takie głupstwa i był zdaje się zupełnie pijany.
Profesor zaśmiał się i machnął ręką:
— Ach, oczywiście. To Jemioł. Zna go pani. Były nasz pacjent. Przemiły człowiek.
— Przemiły? — dziwiła się Łucja. — Zdaje się, że to był taki rzezimieszek na bezpłatnym oddziale.
— Ten właśnie — potwierdził Wilczur. — To jest jakiś zdeklarowany inteligent. Nie podobna zeń wydobyć kim był kiedyś. Dziś rzeczywiście jest rzezimieszkiem. Nawet nie wiem, jak się nazywa. Poznałem go kiedyś przed laty i wówczas nazywał się, o ile mnie pamięć nie myli, Obiadowski, czy Obiedziński, dziś nosi nazwisko Jemioł, za rok prawdopodobnie zmieni je na jakieś wygodniejsze. Tak, to dziwny człowiek. Oczywiście, że jest rzezimieszkiem...
— I pijakiem — dodała Łucja. — Wstydziłabym się panu profesorowi powtórzyć to, co on mi nagadał... Czy rzeczywiście pan profesor z nim pił?
— Piłem trochę... trochę za wiele, uśmiechnął się Wilczur — Ale co to, pani w futrze? Pani wychodzi?
— Tak. Czekałam tylko na pana profesora, bo mi woźny powiedział, że pan niedługo wyjdzie.
— To doskonale. Chodźmy więc.
Na dworze panował lekki przymrozek. Płuca oddychały z przyjemnością orzeźwiające powietrze. Przeszli na drugą stronę ulicy. Profesor Wilczur stanął tu i zaczął się przyglądać gmachowi lecznicy. Prawie wszystkie okna jaśniały łagodnym, białym światłem. Wysoka, wyniosła fasada gmachu mia[ła] w sobie coś dostojnego, spokojnego i niezmiennego.
Strona:Profesor Wilczur t. 1 (Tadeusz Dołęga-Mostowicz).djvu/068
Ta strona została uwierzytelniona.