nie i świeżości jest wynikiem li tylko nieporozumienia. Lubi mnie pani, wydaję się pani godny podziwu, przyjaźni, wreszcie współczucia z powodu tych przejść, które mnie ostatnio spotkały. Ale to nie jest miłość. Za miesiąc czy za rok przeminie to, bo musi przeminąć i wtedy przekona się pani, że w tej chwili, że dzisiaj nierozważnie zbliża się pani do przepaści. Na szczęście nad brzegiem tej przepaści jest bariera, która panią zatrzyma, bariera ta to moje doświadczenie i moja znajomość życia. Drogie dziecko, kiedyś będzie mi pani za to wdzięczna. Kiedyś przypomni pani moje słowa.
Łucja uśmiechnęła się smutno:
— Panie profesorze. Nie spodziewałam się wcale innej odpowiedzi. Wiem, że nie jestem pana warta. Pod żadnym względem. I wiedziałam, że tak mi pan odpowie. Tak, bo jakże można odpowiedzieć kobiecie, na której miłość nie znajduje się w sobie oddźwięku.
— Myli się pani, panno Łucjo — ściągnął brwi Wilczur. — To, co pani mi powiedziała, to co pani czuje, jest dla mnie wielkim, wielkim i cennym darem. Człowiek, który tak mało w życiu doznał cieplejszych uczuć, umie je cenić wysoko. Nie znaczy to jednak, panno Łucjo, że potrafi również odpowiedzieć na nie takimiż uczuciami. Życie robi swoje, lata robią swoje. Wysycha serce, dusza traci swoje soki ożywcze, staje się cierpka i łykowata, wysycha na pergamin. Trzeba to rozumieć, panno Łucjo.
— Nie wierzę — potrząsnęła głową. — Od trzech lat obcuję z panem, przyglądam się panu, widzę co dzień objawy wrażliwego pańskiego serca, wielkości i żywotności pańskiej duszy. Pańskie serce jest świeże jak serce dziecka. Przecież pan kocha ludzi?
Profesor w zamyśleniu ruszył naprzód.
— Tak, droga pani, ale to już jest co innego. To nie jest osobiste, to nie przejmuje do dna, to nie targa wszystkimi nerwami, nie stanowi treści dnia i nocy. Jakby tu pani powiedzieć. Między sercem kochającym człowieka młodego a moim jest taka różnica, jak między płonącym ogniskiem a cichym kościołem... Widzi pani, to są te dwie miłości, dwie miłości różne...
Znowu szli w milczeniu. Mijali ich nieliczni przechodnie.
— I nie kochał pan nigdy? — zapytała Łucja.
Wilczur podniósł głowę, jakby wpatrując się w jaki punkt między gwiazdami i powiedział wreszcie:
— Kochałem kiedyś... Na imię jej było Beata.
Zdawał się zapominać o obecności Łucji i mówił jak do siebie:
— Była młoda i piękna i nigdy mnie nie kochała. Była moją żoną. Dawno już temu, przed wielu laty... Była moją żoną... Nie żoną, skarbem, królową, dzieckiem. Już sam dziś
Strona:Profesor Wilczur t. 1 (Tadeusz Dołęga-Mostowicz).djvu/071
Ta strona została uwierzytelniona.