Strona:Profesor Wilczur t. 1 (Tadeusz Dołęga-Mostowicz).djvu/073

Ta strona została uwierzytelniona.

lonie. Tym razem po raz pierwszy wprowadził ją do gabinetu. Zapalił światło i nic nie mówiąc wskazał wielki portret nad kominkiem.
Z szerokich, srebrnych ram, spoglądała na Łucję wielkimi, jakby lekko zdziwionymi oczyma piękna kobieta, o jasnych włosach i dziewczęcym owalu twarzy. Wokół niedużych ust układał się jakby smutek, piękna, wysmukła ręka o długich, rasowych palcach leżała bezwładnie wśród fałd ciemnego jedwabiu sukni.
Zazdrość ścisnęła serce Łucji. Ta pani z portretu wydała się jej stokroć od niej piękniejsza, nie osiągalnie wytworna i subtelna.
— Na imię jej było Beata... — usłyszała za sobą cichy głos Wilczura. — Pewnego dnia wróciłem i zastałem dom... pusty. Odeszła, porzuciła mnie, porzuciła dla innego, dla miłości.
Łucja poczuła, że serce jej podchodzi aż pod krtań. Nagłym odruchem odwróciła się, chwyciła rękę Wilczura i gorączkowo, nieprzytomnie, wśród łkania, zaczęła ją całować, jakby tymi pocałunkami chciała mu nagrodzić ową krzywdę, ową zbrodniczą krzywdę, wyrządzoną przez tamtą...
— Co pani!... Co pani robi! Panno Łucjo — zawołał z oburzeniem Wilczur nagle ocknąwszy się z zamyślenia. — Niechże pani da spokój, to do niczego nie podobne.
Usadowił ją trzęsącą się od płaczu w fotelu, rozejrzał się po pokoju w poszukiwaniu karafki z wodą. Na stoliku przy kominku stał koniak. Nalał kieliszek i podał Łucji, mówiąc stanowczym i łagodnym tonem, tym tonem, którym zwykle skłaniał pacjentów swoich do posłuszeństwa:
— Niech to pani zaraz wypije.
Posłusznie spełniła jego rozkaz i zwolna się uspokajała, podczas gdy on mówił:
— Trzeba panować nad swoimi nerwami, droga pani. Trzymać się w ryzach. Cóż to z pani za lekarz, jeżeli panią cudze cierpienia tak wyprowadzają z równowagi, że w starym, poczciwym profesorze widzi pani nagle kardynała, którego trzeba obcałowywać po rękach. A może pani chciała przez to uczcić mój sędziwy wiek?... Odebrać mi resztę złudzeń? No i jak pani teraz wygląda? Proszę zaraz powycierać sobie te nieprzystojne łzy.
Podał jej swoją wielką chustkę, a Łucja wycierając oczy powtarzała:
— Nienawidzę jej... Nienawidzę...
Uspokajała się zwolna.
— No, może jeszcze jeden kieliszek? — zapytał Wilczur.
Zaprzeczyła ruchem głowy:
— Dziękuję i bardzo pana przepraszam za ten wybuch bisterii. Zachowuję się rzeczywiście okropnie.