niem nabywców i targowaniem się z nimi. Jednocześnie pomagała profesorowi przy robieniu zakupów.
Wreszcie wszystko zbliżało się do zakończenia. Wyjazd został ustalony na 14 kwietnia; poprzedniego dnia wieczorem, Wilczur pożegnał się z Łucją. Jego pociąg odchodził o siódmej rano i nie chciał, by tak wcześnie zrywała się z łóżka dla odprowadzenia go na dworzec.
— Gdy już jakoś się tam uplasuję, — mówił — napiszę do pani z zaproszeniem. Ucieszę się bardzo, jeżeli przyjedzie pani tam na kilka dni, a choćby i na spędzenie całego urlopu.
Pożegnała go bardzo serdecznie. Z miłym zdziwieniem stwierdził, że nawet nie próbowała upierać się przy odprowadzeniu go na dworzec. Była wesoła, a może tak umiejętnie nadrabiała miną, nie chcąc sprawić mu przykrości.
— Jakie ona ma dobre serce — myślał Wilczur, gdy się rozstali. — To złota dziewczyna.
I nagle żal mu się zrobiło, że tak kategorycznie odrzucił jej ofiarną gotowość towarzyszenia mu na kresy. Natychmiast jednak siebie zreflektował:
— Nie, to musi być nowe życie, nowa faza.
Nazajutrz już o godzinie szóstej był na dworcu wraz z Józefem i z wieloma kuframi, które trzeba było nadać na bagaż. Gdy przed odejściem pociągu przechadzał się po peronie wciąż spoglądał na zegarek. Sam wprawdzie prosił, sam nalegał, by Łucja nie przychodziła, doznał jednak przykrego rozczarowania, że jej nie było. Na chwilę nawet opanował go głęboki smutek, graniczący ze zniechęceniem.
Konduktorzy oznajmili, że czas wsiadać. Pożegnał się z Józefem i wszedł do swego przedziału. Przez otwarte okno wpadał jasny snop słońca. Oparł się i patrzył na pustawy peron. O oznaczonej minucie, pociąg ruszył z miejsca. Wilczur stał w oknie, patrząc na oddalającą się Warszawę, na to złe miasto, które go zmogło, złamało i oto wypluwało ze swego wnętrza, jako coś zbędnego już, wyssanego, bezużytecznego...
— Niech im Bóg przebaczy, niech im Bóg przebaczy — powtarzały jego usta, ale w sercu słowa te nie znajdowały żadnego echa. Serce było ściśnięte bolesnym skurczem, zapiekła się w nim krzywda, zeskorupiał żal.
I to straszne poczucie samotności...
Wiedział, że po przybyciu na miejsce uczucie to minie, ale teraz było mu z nim nad miarę ciężko.
Koła wagonu dudniły już na ostatnich zwrotnicach, ostatnie domki miasta oddalały się z przyśpieszoną szybkością, ostatnie dymy kominów fabrycznych potwora roztapiały się w horyzoncie.
Za plecami posłyszał odgłos otwieranych drzwi przedziału. Odwrócił się.
Przed nim stała Łucja z walizeczką w ręku.
Strona:Profesor Wilczur t. 1 (Tadeusz Dołęga-Mostowicz).djvu/082
Ta strona została uwierzytelniona.