Strona:Profesor Wilczur t. 1 (Tadeusz Dołęga-Mostowicz).djvu/085

Ta strona została uwierzytelniona.

nowałem do wszystkich jej znajomych i od nikogo nie mogę się dowiedzieć.
Dobraniecki spojrzał nań z pół-ironicznym uśmiechem:
— Czy i pan profesor Wilczur nie mógł panu udzielić żadnych informacyj?
Kolski szeroko otworzył oczy:
— Nie zwracałem się do profesora Wilczura. Skądże on może coś wiedzieć?
Dobraniecki zaśmiał się:
— Pan jest jeszcze bardzo niedoświadczony, kochany panie kolego. Gdybym wiedział, że słowo naiwny nie obrazi pana, powiedziałbym właśnie naiwny.
— Zupełnie nie rozumiem, panie profesorze...
— Ach, to nie jest wcale takie trudne do zrozumienia — niedbale rzucił Dobraniecki. — Zazwyczaj osobą najbardziej poinformowaną o poczynaniach kobiety jest jej kochanek.
Kolskiemu gwałtownie krew uderzyła do głowy: W pierwszej chwili chciał zerwać się i uderzyć Dobranieckiego w twarz, w następnej jednak wzrok jego spotkał szydercze spojrzenie profesora. Poczuł nagle jakby zwiotczenie wszystkich mięśni, jakby paraliż nerwów.
— Ależ tak — tłukło mu się po głowie. — Ten łotr ma rację... Jakiż ja byłem głupi, jaki naiwny...
Dobraniecki niedbale bawiąc się ołówkiem mówił:
— Nie sądzę też, by nasza pupilka wyjechała z Warszawy. W tym, że zlikwidowała mieszkanie, nie widzę jeszcze żadnego dowodu. Mieszkanie się likwiduje nie tylko w wypadku przeniesienia się do innego miasta, lecz i wtedy, gdy się powiedzmy, przenosi do mieszkania przyjaciela. Mam wrażenie, że odszukanie panny Kańskiej nie sprawi panu ani zbyt wielkich trudności, ani specjalnej... przyjemności.
Z gabinetu Dobranieckiego Kolski wyszedł półprzytomny. Podsunięte przez profesora podejrzenie rosło w nim i pęczniało, zalewało mózg krwią, zaciskało pięści w bezsilnej wściekłości, wyło o zemstę, o karę, lub na zmianę zrywało się szlochem. Kilka razy w ciągu nocy zrywał się, ubierał i chciał biec do willi profesora Wilczura. Układał już w głowie druzgocące oskarżenie, które mu rzuci w twarz, słowa pogardy, którymi ją napiętnuje, a potem znowu płakał i rozpaczał nad tym, że przecież nie ma żadnych praw nie tylko do jej uczuć, ale i do sądzenia jej postępku. Nie jest dla niej nikim. Zwykłym kolegą, przed którym nie jest obowiązana tłumaczyć się ze swoich postępków. Pójdzie tam i cóż jej powie?... Skłamała mi pani w liście... Zawiodłem się na pani... Wszystko puste słowa.
Nad ranem opanowały go lepsze myśli. Dobraniecki jest złym człowiekiem i dlatego innych źle sądzi. To jest niemożliwe, by Łucja była czyjąkolwiek kochanką. Jej oczy patrzyły zbyt śmiało, zbyt jasno. Nic w niej nie było z dziewki. Wyłą-