czając ową adorację, oczywiście bezinteresowną adorację Wilczura, była w całym tego słowa znaczeniu człowiekiem.
Zmęczony i rozbity, przyszedł rano do pracy. Długa wizytacja chorych, później asystowanie przy kilku operacjach. Czuł się niezmiernie zmęczony. Mimo woli przechodząc korytarzem kilkakrotnie zaglądał do pokoju internistów. Siadywała przy tym biureczku, taka śliczna w białym kitlu z poważną i rozumną twarzą, z jasnymi włosami... Tak minęły trzy dni. Sto razy brał do ręki słuchawkę, by zatelefonować do profesora Wilczura, sto razy szedł i zawracał w pół drogi do Alei Bzów. Bał się. Wolał niepewność niż potwierdzenie ohydnych podejrzeń Dobranieckiego. Wreszcie dnia czwartego, ostatecznie złamany, gotów na wszystko, zrezygnowany postanowił dowiedzieć się prawdy. Bodaj najgorszej prawdy. Przynajmniej zobaczy ją, przynajmniej zamieni z nią kilka słów, usłyszy jej głos.
Zbliżając się do willi profesora, zawahał się jeszcze przez chwilę, lecz wahanie minęło szybko. Był wieczór. Spodziewał się zobaczyć oświetlone okna, lecz willa tonęła w mroku. Stanął przy sztachetach i długo nadsłuchiwał, nim nacisnął dzwonek. Wśród ciszy panującej dookoła, usłyszał dźwięk wewnątrz willi. Czekał kilka minut i znowu zadzwonił. Jeszcze raz i jeszcze. Wewnątrz albo spano, albo nie było nikogo.
W tym momencie zobaczył na furtce zawieszoną tabliczkę. Zapalił zapałkę i przeczytał:
„Willa od zaraz o wynajęcia“.
Dogasająca zapałka sparzyła mu palce. Nawet nie dostrzegł tego. Jak błyskawica przebiegła mu przez mózg myśl:
— Wyjechał. Wyjechali razem...
Nazajutrz rano znowu był w Alei Bzów. W ogródku przed willą jakiś człowiek przekopywał grządki. Nie wiele można się było od niego dowiedzieć. Willa rzeczywiście jest do wynajęcia, bo profesor Wilczur wyprowadził się.
— Kiedy profesor wyjechał?
— A no, czternastego.
Data zgadzała się z datą wyjazdu Łucji.
— Czy rano?
— Wczesnym rankiem.
— I nie wie pan dokąd?
— Skądże mogę wiedzieć. Jeżeli kto może, to chyba Józef. On pana profesora na dworzec odprowadzał.
— A gdzież jest ten Józef?
— Też panu tego nie powiem. Skończyła mu się tu służba, to pewno służy gdzie indziej. Mnie nie mówił gdzie. Ale niech pan poczeka... Zaraz, zaraz... On na Tamce ma jakichś krewnych, co mają pralnię. To może się pan od nich dowiedzieć.
Na tamce było kilka pralni. Odwiedzając każdą po kolei, wreszcie dotarł do właściwej. Należała istotnie do ciotki byłego
Strona:Profesor Wilczur t. 1 (Tadeusz Dołęga-Mostowicz).djvu/086
Ta strona została uwierzytelniona.